Więcej szczęścia niż rozumu

Więcej szczęścia niż rozumu

To, co w tym roku dzieje się w polskich górach, cudem nie doprowadziło do większych tragedii wśród turystów Ta przygoda wyglądała niewinnie. W połowie lutego 24-letni, doskonale wytrenowany narciarz zjeżdżał w masywie Pilska. Moda na omijanie nartostrad, która przyszła z Zachodu, ma w Polsce coraz więcej zwolenników, więc i on nie korzystał z ubitego stoku, lecz szusował po kopnym śniegu. Przy którymś skręcie zabrakło mu umiejętności, nie wyrobił się i wleciał w zaspę – fakt, że głęboką, bo prawie trzymetrową. Szczęśliwie nie uderzył w drzewo. Wbił się jednak w śnieg tak mocno, że nie mógł się ruszyć. Nie miał całkiem zasypanej głowy, oddychał swobodnie, ale szok wywołany wstrząsem w połączeniu z ciężarem śniegu sprawiły, że nie potrafił się wygrzebać. Wiązania trzymały jak kotwice, nie dał rady ich odpiąć, był coraz bardziej zmarznięty. Zaczął wołać o pomoc, ale nikt nie słyszał. Mężczyzna w porę przypomniał sobie o telefonie, urządzeniu, które w górach uratowało więcej ludzi niż jakikolwiek inny wynalazek. Zdołał jakimś cudem po niego sięgnąć, nie upuścił w śnieg, bateria się nie rozładowała i miał wbity numer ratunkowy GOPR: 601 100 300. Wystarczyło nacisnąć jeden klawisz. Minęły jeszcze ponad trzy godziny, zanim narciarza znaleziono. Był wychłodzony i tracił siły. Obyło się jednak bez odmrożeń, ratownicy zwieźli go na dół. – Powinien Bogu dziękować, że to się tak skończyło. Kiedyś niedaleko tego miejsca doszło do podobnego zdarzenia, tylko że wtedy narciarz utopił się w śniegu – wspomina Edward Golonka z beskidzkiej grupy GOPR. W tym sezonie beskidzcy ratownicy interweniowali już ponad tysiąc razy. Przed rokiem o tej porze – zaledwie 600. Przeważają oczywiście wypadki narciarskie. Na szczęście nikt się nie zabił, nie ma kontynuacji fatalnej serii, kiedy to na czarnej nartostradzie Bieńkula w rejonie Szczyrku w 2010 r. zginął 25-letni instruktor, a rok później 52-letni doświadczony narciarz. Instruktor narciarski jechał bez kasku, drugi mężczyzna wprawdzie kask miał, ale nie przeżył uderzenia w drzewo. – Nie doszło wtedy do obrażeń głowy ani do poważnych uszkodzeń narządów wewnętrznych. Wstrząs pourazowy był jednak tak silny, że nastąpiła śmierć – mówi ratownik Tomasz Górny, który przed rokiem brał udział w akcji ratunkowej. Nikt nie jest bezpieczny Za jedną z przyczyn wzrostu liczby wypadków narciarskich (oprócz tłoku na wąskich i krętych polskich nartostradach) uważa się stosowanie nart carvingowych. Dzięki temu, że są krótsze i szersze od tradycyjnych, dają złudzenie, że pełne opanowanie techniki jazdy jest bardzo proste – co prowadzi do ryzyka i nadmiernej brawury. A sztucznie śnieżone, zmrożone i twardo ubite ratrakami stoki są jak beton i nie amortyzują upadków. – Na nartach carvingowych łatwo wykonywać szybkie, szerokie skręty. Działa wtedy duża siła odśrodkowa, trzeba przyjmować odpowiednio pochyloną pozycję. Jeśli nie robi się tego prawidłowo, można stracić panowanie nad nartami – wyjaśnia Adam Marczewski z wałbrzyskiej grupy GOPR. W jego rejonie, na Czarnej Górze, doszło w styczniu do dwóch poważnych wypadków. Dziewczynka uderzyła w drzewo, doznając poważnych urazów twarzy i czaszki, ale dzięki temu, że jechała w kasku, przeżyła. Ciężkie obrażenia – otwarte złamania obu nóg – miał też mężczyzna, który zderzył się z ratrakiem. Na szczęście uniknął wykrwawienia. Ratraki są coraz powszechniejsze w Polsce, więc coraz częściej dochodzi do wypadków z ich udziałem. W tym roku najpoważniejszy zdarzył się w lubelskim Rąblowie, gdzie operator telewizyjny został wciągnięty w tryby pojazdu, które odcięły mu nogę. Nieprzytomny, ze złamaniami, zwichnięciami i ranami, został natychmiast przetransportowany śmigłowcem do szpitala. Operacja uratowała mu życie. Ofiarami tragedii na stokach stają się nawet najlepsi, ci, którzy mają ratować innych. 29 stycznia we włoskim Trento, w wyniku obrażeń po upadku na nartach, zginął 31-letni Jędrzej Malinowski, starszy ratownik TOPR. W swojej karierze zwiózł z gór ponad 300 poszkodowanych narciarzy. Jakoś to będzie Oprócz rozbijania się na nartach w tym roku masowo błądzimy w górach, czemu sprzyjają pogoda i, typowy chyba dla Polaków, brak umiejętności przewidywania. Scenariusz jest zwykle podobny – ruszamy z nadzieją, że temperatura nie spadnie, nie zacznie sypać śnieg ani nie zmęczymy się za bardzo. Tymczasem zimą letni czas marszu trzeba pomnożyć, a siły

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2012, 2012

Kategorie: Kraj