Wieczór z manekinem

Wieczór z manekinem

Gniotę w ręku wizytówkę z nazwą klubu, numerem budynku i nazwą ulicy. Jest to jedna z głównych ulic Wrocławia, tuż przy legendarnym przejściu podziemnym, ale nie mogę sobie przypomnieć tej knajpy. Nazywa się Nietota, hi, hi – myślę – może dlatego nie pamiętam. Ale potem widzę dziwnie pomalowane drzwi, trzy schodki, odsłonięte okna i przypominam sobie, że jest to knajpka, do której wrocławscy aktorzy lubili kiedyś chodzić po premierach. Tymczasem za pół godziny właśnie tu ma się odbyć spektakl.

Teatr jest amatorski, więc spodziewam się najgorszego. Sama należałam do kilku takich grup i do dzisiaj mój ojciec wspomina ze śmiechem nerwowe szepty dobiegające zza kotary i dziwne wybrzuszenia materiału, kiedy biegaliśmy w przedpremierowej panice. A potem głównie coś wrzeszczeliśmy, przywdziawszy przezroczyste kiecki. Teraz też spodziewałam się obrzucenia mięsem, oblania czerwoną farbą albo chociaż uprowadzenia mnie po uprzednim zasłonięciu oczu czarną szarfą. Na szczęście – przypomniałam sobie – w Nietocie jest długi bar i przecież będzie czynny, bo knajpa też musi swoje ugrać – cesarzowi trzeba oddać co cesarskie.

W przedsionku zaczepia mnie dwóch hotelowych bojów, żądając okazania zaproszenia. Podaję im zmiętą karteczkę i wchodzę do środka – widzę bar. Zamawiam pięćdziesiątkę i rozglądam się. Publiczność już zajęła miejsca, jest pełno. Między widzami a barem rozłożono wąski czerwony dywan. W prawo i w lewo chodzą po nim aktorzy, wszyscy odpierniczeni w urocze stroje z epoki. Ta – szumnie mówiąc – epoka to 20-lecie międzywojenne, zatem: czarne suknie, atłasy i zamsz, pióra i koronki, perły i sztuczne brylanty – uwielbiane przez kostiumologów, bo jednocześnie dostępne i tanie. Wszyscy młodzi, ufryzowani. Makijaże też filmowe, staranne smoky eyes, ciemne cienie na powiekach. Tu błyśnie kawałek nagiej skóry, tam z ręki się zsunie zamszowa rękawiczka.

Siadam w pierwszym rzędzie, wypijam pięćdziesiątkę i myślę, że w ten spokojny zimowy wieczór niczego mi już nie trzeba i że może to już jest spektakl – w takim razie niech trwa. Tak jest dobrze. Osiągam pełnię zadowolenia. Ale potem wychodzi szczupła dziewczyna, chłopak siada do fortepianu i ona zaczyna śpiewać jakąś starą piosenkę, taką, jaką słyszy się czasem w telewizji, w starym filmie, emitowanym nad ranem, kiedy wszyscy śpią. Po prawej stronie, na ścianie, wyświetlono animację: stary Wrocław, a nad nim zeppelin poruszający się wolno, na granicy percepcji. A potem zaczyna się akcja: hotel, klucze za kontuarem, dzwonek dla gości i sami goście – eleganccy przyjezdni, troszkę zepsuci, a troszkę ciekawscy. Trochę dumni, a trochę psotliwi. Zaaranżowana w rogu sali hotelowa kawiarnia – uśmiechy, splendor czystych kieliszków i pereł, szepty, plotki – zwykły ludzki szum. Jest jakaś historia: uroczy i kameralny hotelowy zespół czeka na ważnego gościa. Sprawa być może jest polityczna, być może historyczna. Jest trochę humoru, ktoś zdjął spodnie i o tym zapomniał, kucharka Hilda ma szałowy akcent, tajemnicza postać – ni to widmo, ni pomnik – komentuje coś z offu. Mały, biały manekin, którego wnoszą/wynoszą, jest elementem na tyle surrealnym, że robi się fajnie. Całość jest operetkowa, lekka, ale ma dobre tempo. To nie jest awangardowy, ambitny spektakl, ale śmieję się, kiedy spada na mnie deszcz pingpongowych piłeczek.

Wszyscy bardzo się starają, niektórzy są nieźli, dziewczyna co chwilę śpiewa i nagle widzę w tym coś ekstra: grupę ludzi, którzy poza instytucją zbudowali coś swojego, jakieś przedstawienie. Na marginesie rzeczywistości, z energią godną lepszej (jeszcze) zmiany. Ponieważ lubią teatr i mają ochotę wyprodukować inny świat. Absolutnie do tego się nadają! I już ten świat wymyślony dla nas w jakąś zimową niedzielę, w knajpie, do której przecież mogliśmy nie przyjść, wybierając tymczasem dobry serial, zakupy, wino z koleżanką, sprzątanie – już sam ten świat wystarczy, żeby lepiej się poczuć. Zrobić dziurę w smogu i dotknąć czegoś ciepłego albo całym cielskiem przeleźć na drugą stronę lustra. Tymczasem jestem im wdzięczna i jakoś mi nieswojo z tym „amatorskim” teatrem. Robią swoje, są OK! Zamawiam ostatnią pięćdziesiątkę i czuję, że świat bywa jednak przyjaznym miejscem. Po spektaklu aktorzy wchodzą w tłumek, ludzie rozmawiają, ściskają sobie ręce.

Nagle się okazuje, że jesteśmy tu w jakiejś wspólnej sprawie. Na dworze zima, maszerując na przystanek tramwajowy, jeszcze się oglądam. To było? Serio? Klub Nietota, Teatr Ekstrawersja, „Hotel Breslau”. Szukam wizytówki: jest. Przekażę dalej.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy