Z Wietnamu do Polski przez las

Z Wietnamu do Polski przez las

Wietnamczycy to olbrzymia mniejszość etniczna, która wydaje się niewidzialna

Niewidoczne 35 tysięcy

Widać ich głównie w dużych miastach. Przede wszystkim w Warszawie. Z 35 tys. Wietnamczyków, którzy mieszkają w Polsce, według Urzędu ds. Repatriacji i Cudzoziemców jedynie 13 tys. przebywa tu legalnie. Reszta nie ma pozwolenia na pobyt i pracę, najczęściej też żadnego dokumentu tożsamości. Rzadko mówią po polsku, ukrywają się przed policją i Strażą Graniczną, nie opowiadają swojej historii. Milczą. Jest to olbrzymia mniejszość etniczna, która zdaje się niewidzialna.
Dlaczego Polska? (…) Stosunkowo łatwo było tu też o pracę oraz o wizę. W szczytowym momencie Polskę zamieszkiwało 60 tys. Wietnamczyków. Ta liczba uległa zmniejszeniu z powodu zaostrzenia polskiego prawa migracyjnego. Teraz większość nowych emigrantów trafia do Polski przez zieloną granicę. Tylko od 2007 do 2010 r. za nielegalne przekroczenie granicy lub za próbę jej przekroczenia Straż Graniczna zatrzymała 390 Wietnamczyków. (…)
Robert Krzysztoń, członek Stowarzyszenia Wolnego Słowa, które pomaga Wietnamczykom w Polsce: – Wietnamczycy przedostają się zazwyczaj przez granicę z Ukrainą, rzadziej z Białorusią. Z problemami przychodzą do nas, stąd wiemy, ilu ich przyjeżdża. Do Warszawy docierają zwykle trzy-cztery grupy miesięcznie. Czasem to 10 osób, a czasem nawet 70. Zapłacili przewoźnikom, jednak dalej są od nich zależni. Pracując w Warszawie, muszą spłacać długi i płacić haracze. Oni znajdują się poza prawem, nie funkcjonują normalnie. Nie możemy zrobić zupełnie nic, dopóki nie zmieni się polskie prawo. Polskim urzędnikom i funkcjonariuszom tego nie mówią, bo się boją.

Ewa Wołkanowska

Dinh, 30 l.: Jest takie powiedzenie wietnamskie: „Gdzie ziemia przyjazna, tam ptaki przylatują”. Wolę być nielegalnym imigrantem w Polsce niż obywatelem w Wietnamie. Tam nie miałem wpływu na swoje życie. (…) Chciałem przyjechać do Polski, bo to kraj w 90% katolicki, a ja jestem katolikiem. Zostawiłem rodzinę i po prostu wyjechałem. To był rok 2007. Podróż kosztowała mnie 11 tys. dol. Taką cenę podali mi dwaj mężczyźni, których polecił mi sąsiad. Dałem im 3 tys. Umówiliśmy się, że resztę dostaną od mojej rodziny, gdy odezwę się już z Polski.
Z Wietnamu do Moskwy jednym samolotem leciało jeszcze 19 innych Wietnamczyków, którzy chcieli wyjechać do Europy. Nie wiem dlaczego, ale do Polski i innych zachodnich krajów zawsze leci się przez Moskwę. Tam przewoźnicy mają pewnie swoje centrum. Na lotnisku wyszli po nas dwaj Wietnamczycy, którzy wzięli nasze paszporty. Mówili, że nie wolno trzymać przy sobie dokumentów i że muszą załatwić nam polskie wizy. Wieźli nas samochodami Ukraińcy albo Rosjanie. Po kilku godzinach przesiedliśmy się do tira. Miał w przyczepie podwieszany drugi sufit, tam nas wcisnęli. Dojechaliśmy na Ukrainę. Zamknęli nas
w starej, brudnej oborze. Byli tam też Chińczycy i Irakijczycy, ale oni nie jecha-
li do Polski. Siedzieliśmy w oborze dwa miesiące, musieliśmy mówić szeptem. Mogliśmy wychodzić tylko na chwilę do drewnianej ubikacji. Ci, którzy nas pilnowali, prawie nie dawali nam jeść, czasami kromkę chleba na cały dzień. Byliśmy ciągle głodni. (…)
Kiedy nas wreszcie wypuścili, była ulewa. Razem ze mną granicę miało przekroczyć dziewięciu Wietnamczyków. Przewoźnicy zapakowali nas do jednego samochodu osobowego. Jako tłumacz siedziałem na przedzie, ale niektórzy musieli jechać w bagażniku. Weszliśmy do lasu. Dwie noce podchodziliśmy do siatki na granicy. Potem przewodnik podniósł siatkę i kazał nam szybko przejść. Był tam jeszcze strumyk. Mężczyźni przeskoczyli, ale kobiety powpadały do wody. Byliśmy już w Polsce. (…) Po dwóch godzinach dotarliśmy do bloku w małym mieście. Pierwszy raz od dwóch miesięcy jadłem ryż.
Już w Wietnamie umówiliśmy się, że przewoźnicy dowiozą nas na Stadion Dziesięciolecia. Na miejscu zamknęli nas w magazynie i czekali na potwierdzenie z Wietnamu, że rodzina wpłaciła resztę pieniędzy za naszą podróż. Ja wyszedłem jako pierwszy. Przewoźnik zostawił mnie na bazarze.
Wietnamczycy zawsze sobie pomagają. Obcy ludzie wzięli kilku z nas do swojego domu. Zostałem pomocnikiem Wietnamczyka, który sprzedawał ubrania. O świcie otwierałem magazyn, nosiłem pudła z towarem, trochę sprzedawałem. Po dwóch tygodniach z sześcioma Wietnamczykami i Polakiem wynająłem kawalerkę. (…)
Teraz handluję w centrum na Marywilskiej, dokąd po zamknięciu Stadionu Dziesięciolecia przeniosła się większość kupców. Z czterema kolegami wynajmujemy czteropokojowe mieszkanie. Mam o 10 lat młodszą dziewczynę. Marzę o tym, żeby legalnie żyć i pracować w Polsce. Nie chcę się na razie żenić, bo nie mam pieniędzy ani papierów. Ale mojej dziewczynie to na szczęście nie przeszkadza.

Przekazywali nas
z rąk do rąk

Luat, 27 l.: Po pierwsze, myślałem, że do Polski jadę legalnie. Zdecydowałem się wyjechać z Wietnamu, bo nie miałem wśród znajomych wpływowych i bogatych osób, żadnych ludzi władzy. Tacy jak ja w Wietnamie nie mają szans. Wyjechałem dla siebie, dla swojej przyszłości. Rodzice zostali. Od kolegi dowiedziałem się, gdzie mogę spotkać osoby, które pomagają wyjechać za granicę. Taka informacja jest w Wietnamie przekazywana pocztą pantoflową. Zapłaciłem 500 dol., tyle miałem.
Po drugie, myślałem, że wsiądę do samolotu i wyląduję na lotnisku w Polsce. Pośrednicy dali mi jednak bilet do Moskwy. Razem ze mną w samolocie leciało ośmiu innych Wietnamczyków, umówionych przez tych samych pośredników. Wyszedł po nas wysoki Rosjanin. Zaprowadził nas do małego mieszkania niedaleko lotniska. Prawie nie było tam mebli, siedzieliśmy na podłodze. Nie wiedzieliśmy, jak będzie wyglądać nasza dalsza podróż. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że będzie trwała ponad trzy miesiące.
Następnego dnia przyjechały dwa samochody osobowe, do których wsiadłem ja i pięciu innych Wietnamczyków. Po kilku godzinach musieliśmy się przesiąść do tirów, potem jechaliśmy w przyczepie dla świń. Nie miała dachu, więc kazali nam się schylać, żeby nie było nas widać. Jeśli ktoś był widoczny, dostawał kijem. Jechaliśmy tak ponad dwie doby, byliśmy wykończeni. Zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach: wiejskich chatach i blokach w niedużych miastach. W końcu przyjechaliśmy na Ukrainę. Albo inaczej – wydaje mi się, że na Ukrainę, bo nikt nas o tym nie informował. Kazali nam wejść do starego domu we wsi, pewnie gdzieś w Bieszczadach. Pytasz, kim byli ci „oni”? Pośrednikami. Wietnamczycy, Ukraińcy, Rosjanie i Polacy. W czasie podróży do Polski zmieniali się parokrotnie, przekazując nas z rąk do rąk. Jacy byli? Jedni łagodni, inni agresywni, ale zawsze mieli zasłonięte twarze i broń palną lub kije. Mieli nad nami władzę. (…)
W chacie, w której nas ulokowano, było w sumie ok. 50 osób, w tym kilkoro dzieci. Przewodnicy dali im środki nasenne, by nie przeszkadzały. W nocy nagle okazało się, że musimy się wycofać. Następnego dnia dzieci znów dostały środki nasenne. Tym razem nie pomogły, bo gdy weszliśmy do lasu, strasznie płakały! „Jeśli ich nie uspokoicie, wszystkich skatujemy” – grozili przewoźnicy. Dzieci się uspokoiły, ale przez granicę nie przeszliśmy, bo kazali nam zawrócić.
Załadowali nas do ciężarówki. Wydaje mi się, że zawieźli nas na Słowację, nikt nam nic nie mówił. Nocowaliśmy w bloku gdzieś na wsi, razem z kilkudziesięcioma imigrantami. Wietnamczycy chcieli się dostać do Polski, Irakijczycy do Anglii, a pozostali do Niemiec. Po trzech miesiącach, koło Bożego Narodzenia, kazali mi i dwóm innym czekać przy przydrożnej kapliczce na samochód. Widzieliśmy zapalone świece w domach, ludzie pewnie świętowali. Byliśmy bardzo głodni.
Ok. 2 w nocy przyjechał po nas samochód, kombi. Jechaliśmy około dwóch godzin, aż zobaczyłem napis „Poland”. Zdziwiłem się, że jestem w Polsce. Nie potrafię powiedzieć, czy się cieszyłem. Czułem tylko strach.
Zatrzymaliśmy się w domu znajomych przewoźników albo może u samego przewoźnika? Bardzo się zdziwiłem, kiedy Polacy ugotowali dla nas pięciu
30 jajek. Przez kilka miesięcy głodowałem, nie kąpałem się i nie myślałem. Miałem pecha, bo w tym domu akurat miała miejsce awaria i nie było ciepłej wody.
Rano przyjechał po mnie wujek, który mieszka w Polsce od kilku lat, i zabrał do Warszawy. Już następnego dnia wynająłem stoisko na bazarze, wziąłem na kredyt towar od miejscowego hurtownika i zacząłem handlować. Tak jest do dziś. Pracuję na bazarze kilkanaście godzin na dobę, bo przewoźnicy wiedzą, gdzie jestem, i ciągle upominają się o pieniądze. Przychodzą po nie Wietnamczycy. Mówią, że mam dług. Jak duży? Nie wiem, po prostu płacę.
Ożeniłem się z Wietnamką, oboje jesteśmy nielegalni.

W podwieszonym suficie w tirze

Quang, 32 l.: W Wietnamie pracowałem na roli. Harowałem od rana do wieczora, nie miałem pieniędzy na ubranie, na jedzenie. W Wietnamie mam żonę i dwoje dzieci. Oni są tam, a ja tu. Wyjechałem i mimo wszystko nie żałuję tego. Gdyby w Polsce powodziło mi się lepiej, chciałbym, by moja rodzina tu przyjechała.
W 1999 r. pojechałem – zupełnie legalnie – do Rosji, gdzie pracowałem przez dwa lata w magazynach. Ciężko było. Mój kolega namówił mnie, abyśmy pojechali do Polski, bo tam miał znajomych. Znalazł też dwóch przewoźników, którzy mogli nam pomóc. Najpierw musiałem zapłacić im 2,7 tys. dol., które odebrali od moich rodziców w Wietnamie. Resztę mieli otrzymać, gdy odezwę się już z Polski. Przewoźnicy powiedzieli, że będziemy jechać różnymi pojazdami i do Polski dotrzemy w ciągu tygodnia.
Podróż zaczęliśmy samochodami osobowymi. W dwóch autach siedziało po siedem osób, a w jednym sześć. Po mniej więcej dobie umieszczono nas w tirze na drugim piętrze. Miał po prostu podwójny sufit. W sumie na drugi dzień po wyjeździe z Moskwy byliśmy już na Ukrainie. Tam utknęliśmy na cztery miesiące.
Gdy przyjechaliśmy, była chłodna jesień. Musieliśmy siedzieć w domu we wsi. (…) W sumie koczowało tam ok. 70 osób z Wietnamu. Ogrzewanie działało, mieliśmy pościel, ale nie było ciepłej wody – musieliśmy ją gotować. Pośrednicy przywozili nam ryż i warzywa i mogliśmy przygotowywać sobie posiłki. Warunki nie były dobre, ale też nie głodowaliśmy.
Przewoźników było trzech. Byli to wysocy i agresywni mężczyźni. Musieliśmy siedzieć cicho – w przeciwnym razie bili nas albo kopali. Zabrali nasze telefony komórkowe i bardzo się denerwowałem, że nie mogę powiadomić rodziny, co się ze mną dzieje.
Granicę przekraczaliśmy pieszo w 20 osób. To był koniec zimy, luty. W naszej grupie jedna dziewczyna była tak osłabiona, że zemdlała. Musieliśmy się więc wycofać i ukryć w wiejskiej chacie. Przenocowaliśmy tam i spróbowaliśmy przejść następnej nocy. Szliśmy około czterech godzin. Bardzo się bałem, ale podnosiliśmy się na duchu. I szliśmy w milczeniu. Wtedy sobie uświadomiłem, że pewnie czekaliśmy te kilka miesięcy do czasu, aż śnieg się roztopi. Na śniegu zostawialibyśmy przecież ślady…
Doszliśmy do płotu z drutu kolczastego, pod którym musieliśmy przejść. Już po stronie polskiej czekało na nas pięć samochodów osobowych. Polscy przewoźnicy zawieźli nas do gospodarstwa wiejskiego. Była tam obora, w której stały konie. Leżeliśmy na sianie na górze i czekaliśmy dobę – do następnej nocy. Potem Polacy samochodami zawieźli nas gdzieś na obrzeża Warszawy, gdzie czekali już pośrednicy wietnamscy, którzy zabrali nas na Stadion. Taka była umowa. Trzymali nas w zamkniętym magazynie do czasu, aż dostali potwierdzenie z Wietnamu, że nasze rodziny wpłaciły resztę pieniędzy. Prawie nie pamiętam tego pierwszego dnia.
Zostałem zatrzymany w 2005 r. przez Straż Graniczną i przez siedem miesięcy siedziałem w areszcie. Słyszałem, że w Ośrodku Migranta „Fu Shenfu” na Pradze księża pomagają imigrantom. Jeden ksiądz pisał w moim imieniu do urzędów i w końcu mogłem być w Polsce legalnie na tolerowanym pobycie. Ledwo wiążę koniec z końcem, handlując ubraniami. Żałuję, że tu przyjechałem. Lepiej byłoby mi nawet w Rosji. (…)

Skazani na nielegalność

Nielegalny emigrant po zatrzymaniu trafia do ośrodka strzeżonego. Władze Wietnamu mają rok, aby potwierdzić jego tożsamość. W wypadku rozpoznania zostaje deportowany, w innym razie wychodzi na wolność. W związku z niemożnością wydalenia emigrant powinien dostać zgodę na tzw. pobyt tolerowany. Jednak tylko nieliczni otrzymują taki dokument. (…)
Vinh, 21 l.: W decyzji Wojewody Mazowieckiego w uzasadnieniu mojego wydalenia widnieje wzmianka, jakobym podawał nieprawdziwe dane. Pragnę wyjaśnić, że te dane znalazły się tam przez nieporozumienie i różnice fonetyczne. Dźwięki „l” i „n” wymawiane przez Wietnamczyka inne osoby odbierają jako bardzo do siebie podobne. Funkcjonariusz spisujący protokół zapisał moje imię ze słyszenia, chociaż mówiłem inaczej. Również imiona moich rodziców zostały mylnie spisane, gdyż – o ile sobie przypominam – imion rodziców w ogóle nie wymieniałem. Miejsce mojego urodzenia zostało napisane jako imiona moich rodziców. Ponieważ nie znam języka polskiego, trudno było mi zrozumieć, jakie jest znaczenie poszczególnych rubryk protokołu. Oświadczam, że ambasada republiki Wietnamu nie sprawuje nade mną jakiejkolwiek opieki dyplomatycznej czy konsularnej. Ambasada nie potwierdzała mojej tożsamości. Ze względu na to nie jest w stanie sprostać Państwa wymaganiom.
Znajduję się w swoistej próżni prawnej – nie można mnie wydalić z Polski, ale jednocześnie nie mam tu uregulowanego statusu prawnego. Jestem pozbawiony elementarnych praw ludzkich. (…)

Skróty i zdjęcie pochodzą od redakcji

Obszerne fragmenty reportażu Ewy Wołkanowskiej pochodzą ze zbioru Każdy zrobił, co trzeba, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2012

Wydanie: 2012, 26/2012

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy