Wojna, której nie będzie?

Wojna, której nie będzie?

Co oznacza koncentracja rosyjskich sił u granic Ukrainy?

Władimir Putin uderza w najwyższe tony – mówi o bezpośrednim zagrożeniu serca Rosji: „NATO mogłoby wykorzystać ukraińskie terytorium do rozmieszczenia pocisków zdolnych dosięgnąć Moskwę w ciągu pięciu minut”. Chodzi o rakiety, ale wiadomo, że one stanowią tylko początek działań wojennych. Wątku ewentualnej eskalacji rosyjski prezydent nie rozwija celowo – i nie dlatego, że w jego ocenie atak lądowy z terenu Ukrainy jest niemożliwy. Putin po prostu unika wstydliwych nawiązań do czeczeńskich rajdów na Moskwę, z których jeden, w 2002 r., zakończył się masakrą w teatrze na Dubrowce, obnażając iluzoryczny charakter „zapór bezpieczeństwa” chroniących stolicę od południa. Nie zmienia to faktu, że koncepcja Ukrainy (i Kaukazu, patrząc dalej na wschód) jako „miękkiego podbrzusza Federacji Rosyjskiej” jest istotnym elementem współczesnej kultury strategicznej Kremla. Mówiąc wprost, 500-600 km dzielących Charków, Sumy czy Szostki od Moskwy to za mało, by pozwolić Ukraińcom na pełne samowładztwo. Tak myślą rosyjskie elity i znaczna część społeczeństwa. I na tym opiera się wewnętrzna legitymizacja działań wobec Kijowa. Wspiera je niezmienne mimo upadku ZSRR przekonanie Rosjan, że NATO jest wrogiem ich ojczyzny, co ukraiński „romans” z Zachodem czyni nieakceptowalnym. Putin zatem – wbrew opiniom części analityków – wcale nie musi się obawiać reakcji własnego społeczeństwa, jeśli zdecyduje się ruszyć na Ukrainę. Ale czy naprawdę zamierza to zrobić?

– Skuteczne zastraszanie zawsze opiera się na wiarygodnych fundamentach, bo inaczej nikt Rosji nie uwierzy – zwraca uwagę gen. Bogusław Pacek, dyrektor Instytutu Bezpieczeństwa i Rozwoju Międzynarodowego. – Putin musi wysłać w świat klarowny przekaz: „Jesteśmy gotowi na wojnę, a wy, potencjalni sojusznicy Ukrainy, zastanówcie się, czy chcecie za nią ginąć”.

Przerzut bez udziału kamer

Pierwsze doniesienia o poważnej koncentracji Rosjan pochodzą z połowy listopada br. Kyryło Budanow, generał ukraińskiego wywiadu wojskowego, powiedział wówczas amerykańskiemu portalowi „Military Times”, że Rosja przygotowuje inwazję na Ukrainę na początku 2022 r. Wydawało się, że to kolejna z wielu katastroficznych zapowiedzi urzędników z Kijowa, niekoniecznie znajdujących pokrycie w faktach. Jednak niebawem w identycznym tonie zaczęli się wypowiadać przedstawiciele zachodnich rządów, z prezydentem USA Joem Bidenem na czele. Prezentując na dowód dane satelitarne, z których jasno wynikało, że coś się szykuje. Ostatecznie liczebność kontyngentu oszacowano na ponad 100 tys. (wedle „Washington Post”, który powołuje się na źródła w CIA, może to być nawet 175 tys. wojskowych), lokalizując silne zgrupowania wojsk pancernych, artylerii, lotnictwa oraz – co wywołało szczególne zaniepokojenie – rozwinięte komponenty logistyczne. Gdy wiosną tego roku Kreml posłał nad granicę z Ukrainą 100 tys. żołnierzy, towarzyszyła im mocno ograniczona logistyka, za mała do przeprowadzenia operacji zaczepnej. Kolejnym novum był skryty charakter operacji – wiosenną koncentrację Rosjanie przeprowadzili w świetle jupiterów. Tym razem przerzut jednostek odbył się potajemnie. Amerykanie zaobserwowali ruchy wojska w październiku, w listopadzie poinformowali o nich sojuszników i Ukraińców. Wówczas w miejscach dyslokacji stacjonowało już ponad 90 tys. rosyjskich żołnierzy.

Moskwa najpierw nabrała wody w usta, zapewniając tylko jak zwykle, że chodzi o ćwiczenia i że ma prawo przemieszczać wojska, gdzie chce, w obrębie Federacji. Później Kreml zmienił narrację i ustami Siergieja Ławrowa, ministra spraw zagranicznych, wskazał Ukrainę jako winną eskalacji napięcia. „Kijów szykuje się do zintensyfikowania wojny na wschodzie kraju”, twierdził Ławrow, sugerując, że Moskwa nie pozwoli skrzywdzić prorosyjskich separatystów. Maski spadły kilkanaście dni temu, gdy głos zabrał sam Putin. Z jego słów wynikało, że Kreml oczekuje wycofania się Zachodu ze współpracy militarnej z Ukrainą i ze wspierania jej politycznie. Że celem Moskwy jest również stworzenie strefy buforowej na tzw. wschodniej flance NATO. Ów bufor miałby być wolny od istotnych sił i systemów uzbrojenia Sojuszu Północnoatlantyckiego.

– Rosja nigdy nie pogodziła się z utratą pozycji mocarstwa po rozpadzie ZSRR – mówi gen. Pacek. – Od kilkunastu lat próbuje wrócić do gry, w coraz mniej zakamuflowany sposób definiując strefy swoich wpływów i interesów. W tej drugiej mieszczą się dawne demoludy, państwa kulturowo zbyt różne od Rosji, by mogły być częścią „rosyjskiego świata”. Moskwa dąży zatem do zawieszenia ich w polityczno-militarnej próżni, gdzieś między Zachodem a Wschodem. W skład strefy wpływów wchodzą byłe republiki, a więc i Ukraina. Ostatecznie strefa ta wcale nie musi zostać włączona do terytorium Federacji Rosyjskiej – Kreml ćwiczy to obecnie na Białorusi. Celem jest jak najbliższa integracja przede wszystkim w obszarze obronności. Zwróćmy uwagę, że de facto nie ma już prawie armii białoruskiej, bo jest ona częścią systemu wojsk rosyjskich. W ocenie Moskwy taki sam los powinien stać się udziałem Ukrainy.

Chiński priorytet USA

Zdaniem Bogusława Packa rosyjskie władze dobrze, z ich punktu widzenia, wybrały termin rozgrywki. – Ukraina, mimo usilnych zabiegów dyplomacji, nie uzyskała gwarancji przyjęcia do NATO czy Unii Europejskiej. Nie padły nawet symboliczne deklaracje – przypomina mój rozmówca. – Oczywiście niektóre kraje Sojuszu dość intensywnie szkolą ukraińską armię, a Stany Zjednoczone dostarczają sporo wojskowego sprzętu, ale dla Ukraińców to mocno niesatysfakcjonujące rozwiązanie. Wywołuje ono wręcz falę rozgoryczenia. Dodajmy do tego fatalną sytuację gospodarczą. Kraj po 2014 r. stał się jednym z najbiedniejszych w Europie. Gdyby nie Międzynarodowy Fundusz Walutowy i pożyczki z Zachodu, byłoby fatalnie. Bieda, inflacja i korupcja dorzynają przeciętnego obywatela. Zaraz po 2014 r. Ukraińcy gotowi byli na wielkie wyrzeczenia. Niosły ich prozachodniość i antyrosyjskość. Dzisiaj są zdecydowanie mniej prozachodni. Coraz częściej pojawiają się opinie, że „skoro Zachód ma nas gdzieś, może lepiej dogadać się z Rosją?”. Przynajmniej gaz popłynie jak dawniej.

Takie postawy i fakty z pewnością osłabiają morale ukraińskiego społeczeństwa i armii. Ale Putin ma więcej atutów. Najważniejszym jest gaz, którego Europa będzie potrzebować jeszcze przez co najmniej 20-30 lat. Konieczność pozyskiwania go z Rosji znacznie ogranicza możliwości Niemiec, wiodącego państwa UE. Berlin nie postawi na szali własnego bezpieczeństwa energetycznego, a Niemcy „nie będą marzli za Ukrainę”.

Lecz w tej rozgrywce po stronie Zachodu to nie Niemcy, ale Stany Zjednoczone mają najwięcej do powiedzenia. – Putin zdaje sobie sprawę, że priorytetem dla USA są Chiny – wskazuje gen. Pacek. – W tej chwili sprawdza, ile może ugrać. Ile Europy Ameryka jest w stanie oddać, by móc bardziej zaangażować się na Dalekim Wschodzie.

Amerykańskie deklaracje, zapowiadające dotkliwe retorsje w razie rosyjskiego ataku, pojawiały się już wcześniej, chociażby z ust Antony’ego Blinkena, sekretarza stanu USA. Powtórzył je Joe Biden, który 7 grudnia rozmawiał z Władimirem Putinem podczas specjalnej telekonferencji. Biały Dom podsumował wirtualne spotkanie obu przywódców krótkim komunikatem: „Prezydent (…) wyraził głębokie zaniepokojenie Stanów Zjednoczonych i europejskich sojuszników koncentracją rosyjskich sił wokół Ukrainy. Jasno przekazał, że USA i sojusznicy odpowiedzą silnymi sankcjami gospodarczymi oraz innymi środkami w przypadku militarnej eskalacji”. Chodzi m.in. o odcięcie Rosji od międzynarodowego systemu bankowego SWIFT oraz inne restrykcje godzące w rosyjski system finansowy. Na stole jest również opcja zamrożenia biliona dolarów rosyjskich oligarchów, zdeponowanego w zachodnich bankach. Ponadto USA miałyby w razie inwazji wzmocnić wschodnią flankę NATO i wesprzeć ukraińskie wojsko dostawami uzbrojenia. Czy takie groźby powstrzymają Putina?

– Rosja nie chce wywoływać konfliktu, choć sygnały, że jest na niego gotowa, traktowałbym poważnie – twierdzi Bogusław Pacek. – Oczywiście „nigdy nie mów nigdy”, ale w mojej ocenie, jeśli do wojny dojdzie, to za kilka lat. Przy założeniu, że będzie to konflikt przesądzający, gdy Kreml uzna, że innej drogi nie ma. Dziś inwazja miałaby sens tylko wtedy, gdyby Moskwie udało się zainstalować w Kijowie przychylny jej rząd. A na to – mimo defetystycznych nastrojów części ukraińskiego społeczeństwa – nie ma dużych szans. Ale kto wie, co będzie za kilka lat. W jakiej sytuacji gospodarczej znajdzie się Rosja, w jakiej Ukraina. Kto i jak poprowadzi Zachód, w jakiej kondycji będzie NATO. Zmiennych jest wiele, ale jedno można powiedzieć z całą pewnością – nie będzie to konflikt zapowiadany tygodniami. Rosjanie zrobią to, co zwykle doskonale im wychodzi – uderzą znienacka.

m.ogdowski@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Marcin Ogdowski

Wydanie: 2021, 51/2021

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy