Wojna słów czy coś gorszego?

Wojna słów czy coś gorszego?

Słowa, jak wiadomo, mają wpływ na kształtowanie się obrazu rzeczywistości i tą drogą także na ludzkie postępowanie. W wielu krajach nienawistne mówienie o ludziach z powodu ich narodowości, rasy czy religii jest prawnie zakazane, co uznajemy za wysokie osiągnięcie cywilizacyjne, chyba że taki zakaz wprowadzony zostaje w Rosji, wtedy polska gazeta – jak może pamiętamy – napisze, że jest to pogwałcenie wolności słowa. Pewien człowiek przekonany, że wskutek ślepego wyroku natury pozostało mu już tylko kilka miesięcy życia, postanowił uregulować przed śmiercią swoje ziemskie sprawy, do których zaliczył też powinność zabicia polityka, któregoś z tych, co go z jakichś powodów bardzo denerwowali. Leszek Miler miał szczęście, już drugi raz wywinął się śmierci, inni byli za dobrze chronieni i mściciel w końcu wywarł zemstę na skromnym pomocniku europosła z partii PiS. Ta partia zdaje się cały czas czekać w pogotowiu na zdarzenia, dzięki którym mogłaby ciągle odnawiać swój martyrologiczny wizerunek; jej szef znalazł na poczekaniu słowa interpretujące wydarzenie w duchu przez partię pożądanym. Nieszczęsny morderca doszedł do swojego postanowienia pod wpływem słów, bo przecież politycy, których chciał pozabijać, nie byli mu znani osobiście. Wszystko, co o nich wiedział, pochodziło z gazet, radia, telewizji. Te środki komunikacji, a zwłaszcza telewizję, demokracja bezwarunkowo przekazała frywolnej profesji, która przed nikim nie musi się tłumaczyć z tego, co robi, zrobiła więc z nich narzędzie zabawy, niegodziwego zarobku i dokuczania politykom. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, przywłaszczyła sobie misję rządzenia krajem. Taki telewizyjny ni to chuligan, ni to żartowniś bierze sobie polityka, sadza naprzeciw siebie i albo go beszta, dobierając się, jak przyjdzie mu na to ochota, do jego sumienia, albo go ośmiesza i cały czas stara się wyciągnąć z niego coś kompromitującego, jakieś oskarżenie albo obelgę przeciw komu innemu, by następnie już mniejszym nakładem sił zrobić to samo z tym drugim. Jest niepojętnym cudem, że w tym systemie uchowało się jeszcze kilku dziennikarzy i paru polityków będących osobami serio. Ja tego nie pochwalam, ale rozumiem, że ostatnią wolą niektórych Polaków może być porachowanie się z losowo wybranymi figurami tego półświatka zasłaniającego sobą cały świat. W gazetach piszą, że toczy się wojna polsko-polska, a jej zarzewiem mają być złe słowa. Jakież to słowa mają moc wywoływania wojny polsko-polskiej? Ja wiem, że Polacy z chwilą przystąpienia do polityki stają się niezwykle nadpobudliwi i byle co ich wyważa z zawiasów zdrowego rozsądku, ale żeby żartobliwe wyrażenie „moherowe berety” mogło kogoś do agresji pobudzić, w to nie bardzo wierzę. Równie żartobliwe jest „dorżnięcie watahy”, chyba tłumaczenie z obcego idiomu. Także nieco przygrube hiperbole Palikota („wypatroszenie” itp.) są wygłaszane w poetyce teatru, a nie na połnom seriozie. Jacek Kurski nie wydaje mi się tak złowrogą postacią, za jaką uchodzi. Jego cynizm jest tak ostentacyjny, doprowadzony do takiej skrajności, jakby pan Jacek chciał powiedzieć: jeżeli kogoś to choć trochę nie rozbawi, to znaczy, że nie ma poczucia humoru. „Dziadek z Wehrmachtu” – o co tu się obrażać? Słowne rękoczyny posła Niesiołowskiego: „nikczemny”, „podły”, „haniebny” itp. były w pierwszych latach jego kariery typową mową nienawiści, ale z czasem, gdy z taką samą regularnością jak kiedyś „zbrodniczej komunie” zaczął je wymierzać także swoim, nabrały wydźwięku parodystycznego. Słuchając teraz pana wicemarszałka, jestem zawiedziony, gdy nie usłyszę, że coś jest nikczemne, coś podłe i coś haniebne. Mowa nienawiści może się obejść bez słów obelżywych. Księża, jak to nieraz słyszeliśmy, potrafią znakomicie siać nienawiść, mówiąc o przebaczaniu i miłosierdziu. Platforma Obywatelska ma rzeczników, którzy jadowite oceny potrafią wyrażać w pontyfikalnym stylu; i ci są najgorsi. Jeżeli jesteśmy przekonani, że przyczyna rzekomej wojny polsko-polskiej tkwi w słowach, to co mamy myśleć o zachowaniu prezydenta Komorowskiego, który miał powiedzieć, że „Czas budować front walki przeciw agresji w polityce…” („Gazeta Wyborcza”, 21.10). I front, i walka kojarzą się nie z pokojem, lecz z wojną i agresją. Nie po słowach jednak będziemy oceniać intencje prezydenta. On prawdopodobnie w tę całą wojnę słusznie nie wierzy, skoro jako metodę jej zakończenia proponuje „podanie sobie rąk”. Wojny polsko-polskiej nie ma, ale wojna PiS-u z Platformą trwa w najlepsze i w najgorsze, tu podania sobie rąk nie będzie, chyba że w tym celu, aby je sobie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 43/2010

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony