Zachód z pokładu parowca płynącego po Wiśle

Zachód z pokładu parowca płynącego po Wiśle

Obserwując zaangażowanie, z jakim nasi politycy podkreślają swoją przynależność do świata Zachodu, można rzec: spełniło się wielkie marzenie. A jednak licho nie śpi – życie nieustannie płata nam figle. Pojawiają się otóż dzisiaj – i to wcale nie tak rzadko – poglądy, które spowodować mogą spory zamęt. Charakterystycznym elementem światopoglądowego klimatu Zachodu staje się powoli przekonanie o nieistnieniu Zachodu, przynajmniej w takim kształcie, w jakim imaginują go sobie polscy politycy, pozostając w modlitewnym transie. Do repertuaru języka angielskiego weszło ciekawe i znamienne określenie – unthinking of the West, a więc „odmyślenie Zachodu”. Od razu widzimy, że chodzi tu o zamysł burzycielski. Zgorszeni entuzjaści ślepej wiary zakrzykną pewnie: bluźnierstwo! Trucicielskie podszepty należy odrzucić, Zachód jest i basta! Tymczasem obraz, do jakiego przywykliśmy, zaczyna się chwiać. Miałem ostatnio w rękach – złożę tu świadectwo mojego przeniewierczego ekscesu – książkę wielce niepokojącą: „Zachód. Nowa historia starej idei”. Jej autorka, Naoíse Mac Sweeney, burzy podstawy najświętszej naszej wiary. Aby nie wzniecać czujności tych, którzy chcieliby zostać – nie patrząc na pisowską rejteradę – bohaterskimi tropicielami rosyjskich wpływów, zaznaczę: autorka jest reprezentantką uniwersyteckiego parnasu, przez lata była związana ze środowiskami Cambridge i Harvardu. Dziś pracuje w Wiedniu. Posługując się powabną formą opowieści, stawia przewrotne pytania: jak do tego doszło, że zawładnął nami fundacyjny mit Zachodu, który rozprzestrzeniał się kosztem prawdy historycznej, eliminując wszelką wiedzę kolidującą z własnymi roszczeniami? Te roszczenia, dziś to widzimy, są bardzo kruche, proces rewizji nabiera tempa. Polityczna dyktatura mitu trwa, ale jego treść staje się bardzo, bardzo wątpliwa. Odnotujmy tylko, że już Herodot – autor „Dziejów”, nazwany ojcem historii – umieścił Greków na obszarze intensywnych interakcji obejmujących Azję, Egipt, Mezopotamię. Nie zapomnijmy – porwana przez Kreteńczyków Europa była córką fenickiego króla. Na kanwie mitu o integralnej i definitywnej odrębności Zachodu powstała potężna konstrukcja polityczna. Patrząc krytycznie i szerzej, zauważymy, że jej podstawy zaczyna zżerać erozja, ale my krytycznie i szerzej raczej spoglądać nie lubimy. Jesteśmy najgorliwszymi hołdownikami, taka natura. Dokuczał nam z tego powodu, jak pamiętamy, pan Witold Gombrowicz, który w „Dziennikach” piętnował rodzime nawyki czołobitności. Przekonywał prześmiewczo, iż Polak jest Polakiem tylko wtedy, gdy myśli na klęczkach, gdy korzy się przed jakąś chwalebną prawdą, gdy rusza w tany, dźwigając chorągwie niezłomnej wiary. Czy nie miał racji? Chorągwie niezłomnej wiary nadal powiewają, ale w polityce obozu władzy mamy do czynienia z przedziwnym rozkojarzeniem. Umysłowość hołdownicza nakazuje uwielbienie Zachodu, ale podgryza ją zły duch sprzeciwu. Za kurtyną pochlebczej euforii ukrywają się zadziwiające nonsensy. Spójrzmy na fakty – na politykę wobec Berlina, Brukseli, na maniakalne oskarżenia i obsesyjne fochy. Jaś Fasola stracił cierpliwość i grozi palcem? Ale poważnie – czy można być częścią Zachodu, prowadząc z nim jednocześnie wojnę? Hamlet to azaliż czy lot nad kukułczym gniazdem? Błąkamy się pomiędzy Wschodem a Zachodem i nie chcemy być ani tu, ani tu. A może jest w tym jakieś rozpaczliwe wołanie – partia, przewodnia siła narodu, wzywa: „Odkochajcie się!”. I co teraz będzie z naszym Zachodem, ulotni się tak jak Morze Aralskie? Wyrywaliśmy się nad oceany, a tu kałuża została? Straszne! A jeszcze przeczytać dziś można, że pojęcie Zachodu ma zabarwienie rasistowskie, że jest obarczone kulturowym bagażem pogardy. W najlepszym razie bagażem protekcjonalnego lekceważenia. Coś w tym jest – w okresie, gdy mit Zachodu (w dużej mierze za sprawą amerykańskich ambicji, przemawiających ustami prezydenta Wilsona) dojrzewał, mówiło się łaskawie o „rasowym rozwoju”. Takie właśnie określenie – race development – figurowało w tytule pisma, które było poprzednikiem magazynu „Foreign Affairs”. Przyjmowano, że rasy „niższe” powinny sumiennie naśladować rasy „wyższe”. Zapowiadało się wszystko wspaniale – piękny byłby świat, w którym wszystko stałoby się Zachodem, słońce też przystałoby do „ras wyższych” i wschodziło na zachodzie. Na razie jest inaczej. Są jednak i dobre wiadomości – wstaliśmy wreszcie z kolan. Na festynach wyborczych partii rządzącej, „z miłości do Polski” ogłaszany jest

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety