Kiedy tracimy nadzieję, że sezon jeszcze coś dobrego przyniesie, zostaje nam wiara w fenomen zakopiańskiej skoczni
Krokiew jest jeszcze częścią masywu Giewontu, a ściśle stanowi zakończenie jego wschodniej grani. Notabene jej początek to tzw. Długi Giewont, najbardziej malownicza grań Tatr Zachodnich, najpiękniejsza z „zakazanych” rezerwatowych wędrówek taternickich, jaką kiedykolwiek przedsiębrałem. Jest zatem ściśle zrośnięta z górą mityczną, pocztówkowym symbolem Zakopanego, w którego grotach dzielni woje pogrążeni w drzemce od wieków czekają na wysokie pobudki. Skoczkowie wzlatują zatem z ramienia Śpiącego Rycerza, by wylądować w oparach „zakopianiny”, owego tajemnego fluidu Tatr, o którym niegdyś pisał Witkacy jako o subtelnym narkotyku, stokroć gorszym od dymów opium i haszyszowej marmelady.
I choć owo substancjalne genius loci stolicy polskich Tatr z czasem okazało się narkotykiem nieszczęśliwie demokratycznym – wabi wszystkich równie skutecznie, bramy wtajemniczenia stoją otworem dla milionowej ciżby, która przez nie wchodzi i na tym kończy swoje rozkosze, bo potem ulega potwornej, stadnej, ceperskiej nudzie, której górale skwapliwie próbują zaradzić całym pandemonium atrakcji 7D, tym lunaparkiem i lupanarem ludzkiego ducha.
Małysz Dominator
Ta eteryczna substancja odporna na smog wielokrotnie już dźwigała z martwych gwiazdy polskich skoków, a nawet pozwalała odnosić sukcesy gwiazdkom jednosezonowym. Kiedy tracimy nadzieję, że sezon coś dobrego jeszcze przyniesie, zostaje nam wiara w fenomen zakopiańskiej skoczni, na której Polacy wygrywali już 12 razy, także jeszcze w czasach prehistorycznych, przed wybuchem małyszomanii. Zaczęli w 1980 r. Stanisław Bobak na Średniej i Piotr Fijas na Wielkiej Krokwi, a potem minąć musiało z górą 20 lat, by w Zakopanem triumfował kolejny Polak.
U szczytu małyszomanii pod Krokiew ściągnął stutysięczny tłum i w ekstazie świadkował wygranej wiślańskiego luteranina, który naonczas stał się w ultrakatolickim kraju popularniejszy od papieża. Liczebność samobójstw spadała, liczebność narodzin rosła, po czarodziejskich sukcesach mistrza z Wisły ludziom brakowało już pomysłów, by radować się stosownie do jego triumfów – więc się euforycznie rozmnażano, żałując tylko, że w razie spłodzenia dziewczynki nie będzie można znaleźć żeńskiego odpowiednika imienia Adam










