Ziemia nie może się zmarnować

Na Kaszubach „miastowi” wykupują po kawałku ziemię i budują domy. Wielu przenosi się tu na stałe

Rozmowa z inż. Zbigniewem Pachockim, dyrektorem Oddziału Terenowego AWRSP w Gdańsku

– Jesteście krajowymi rekordzistami w sprzedaży ziemi przejętej po PGR i PFZ. Z prawie 420 tys. ha gruntów udało wam się dotąd znaleźć właścicieli dla ponad 35%.
– Naszą specyfiką jest duża różnorodność gleb. Mamy tu tereny Żuław, gdzie warunki do produkcji rolnej należą do najlepszych w Polsce. Ale tylko wtedy, kiedy nie będzie nadmiernych opadów. Mamy Kociewie o gorszych, ale też w miarę dobrych ziemiach. I duży teren Kaszub o glebach zdecydowanie gorszych. Ale Kaszubi słyną z tego, że posiadają niesłychany zapał do pracy. Wystarczy popatrzeć na porządek w obejściach. Tu nic nie może się zmarnować. Z ziemi wycisną wszystko, co się da. Oni wykupią każdy kawałek gruntu, który jest do sprzedania.
– Wszyscy dyrektorzy oddziałów agencyjnych narzekają, że trudno im pozbyć się tych niewielkich spłachetków ziemi, którą przejęli po Państwowym Funduszu Ziemi. Wy nie macie takich problemów?
– Spadek po Państwowym Funduszu Ziemi w naszym oddziale nie stanowił znaczącej pozycji. Przejęliśmy ok. 23 tys. ha. Z tego większość była już wtedy wydzierżawiona przez urzędy gminne. Nam pozostało starać się o to, by dzierżawcom lub ich następcom sprzedać te niewielkie kawałki. I to się udaje. Dzięki ziemi przejętej przez nas po PFZ i PGR w byłym woj. gdańskim nastąpiła zmiana struktury agrarnej. Kiedyś – podobnie w dawnych województwach sąsiednich – średnie gospodarstwo miało niecałe 8 ha. Dziś jest już 12,5 ha. W tej statystyce nie mieszczą się oczywiście zorganizowane, sztandarowe gospodarstwa wielohektarowe.
– Ile hektarów stanowi pełnorolność w Pomorskiem?
– Według różnych opinii, choćby Ośrodka Doradztwa Rolniczego czy Pomorskiej Izby Rolnej, gospodarstwo pełnorolne na naszych terenach to 30-50 ha. Mniejsze może być na Żuławach, a większe musi być na Kociewiu czy Kaszubach, gdzie gleby są gorsze .
– Czy zdarza się, że rolnik przenosi się na tereny popegeerowskie, na duży areał, a swoją ziemię sprzedaje sąsiadowi?
– Oczywiście, i to nie tylko na naszym terenie. Mamy np. rolnika spod Białej Podlaskiej, który najpierw wydzierżawił tu ziemię, potem wykupił i przeniósł się na dobre.
– Czy są rolnicy, którzy chcieliby dojść do areału 30, 50, a nawet 100 ha?
– Ci, którzy chcieli, już do tego doszli. Niektórzy mieli 6 ha, a dziś mają 100. Ale dramat polega na tym, że są rolnicy, którzy przecenili swoje mozliwości. Jeden z naszych rolników do swoich 10 ha dokupił jeszcze 50. Dokupił, nie wydzierżawił. I przegrał. Gdyby wydzierżawił, a potem stopniowo wykupywał, korzystając z prawa pierwokupu, byłby w lepszej sytuacji. Zresztą może by mu się udało, gdyby trafił na lepsze warunki pogodowe. Ale u nas rok 2000 i 2001 były bardzo trudne. Zazwyczaj w Polsce narzeka się na marne zbiory z powodu suszy. Dla Żuław jednak susza jest dobra. Znacznie gorsze są nadmierne opady. To one w lipcu zeszłego roku spowodowały, że większość rolników nie dała rady zebrać zboża. Wystarczyły trzy dni deszczu i nie sposób było wjechać na pole. A potrafiło padać codziennie przez dłuższy czas. Były takie tereny, gdzie zboża nie zebrano z 80-90% obsianych gruntów.
– Czy w takiej sytuacji agencja może pomóc?
– To oczywiste, że tym rolnikom należało pomóc. Dzierżawców zwolniliśmy z opłaty czynszowej za tę część ziemi. Ale tym, którzy grunty już wykupili, mogliśmy tylko prolongować ratę. W przyszłości i tak muszą zapłacić.
– Atutem Pomorza jest też atrakcyjność turystyczna. Zapewne ziemię u was kupują też ludzie niezamierzający jej uprawiać. Marzy im się bowiem dacza nad jeziorem albo morzem.
– Rzeczywiście na Kaszubach „miastowi” wykupują po kawałku, po hektarze i budują domy, nie tylko na lato. Wielu przenosi się tu na stałe. I codziennie dojeżdża z Kaszub do pracy. Agencja na tym zyskuje, bo hektar gorszej ziemi pod taką zabudowę kosztuje nieraz dwa, trzy razy więcej niż dobra ziemia na Żuławach przeznaczona tylko na cele rolnicze. Na Kaszubach hektar ziemi możemy sprzedać za 15 tys. zł, podczas gdy na Żuławach kosztuje średnio 4,5-5 tys. za hektar. Mamy też grunty – przede wszystkim obok większych aglomeracji – które przygotowujemy do sprzedaży komercyjnej. Wspólnie z samorządem terytorialnym przeprowadzamy procedurę zmiany przeznaczenia pod inny cel: zabudowę mieszkaniową, przemysłową i turystyczną. Takim przykładem może być 70 ha obok niewielkiego miasteczka Skarszewy. Kiedyś tu będą sanatorium z hotelami i dzielnica mieszkaniowa. Osiedle stanie się nowoczesnym przedłużeniem dawnego osiedla pegeerowskiego.
– Ile pomorskiej ziemi przeszło w ręce cudzoziemców?
– Ze 146 tys. ha sprzedanych dotąd gruntów cudzoziemcy kupili 18 ha. Natomiast spółki z mniejszościowym udziałem zagranicznym wykupiły 4,5 tys. ha. Czyli nie znajduje potwierdzenia obiegowa opinia, że przyjdą cudzoziemcy i nas wykupią. Ponadto podmioty te dla zagospodarowania włożyły odpowiedni kapitał i zatrudniają pracowników ze środowiska byłych pracowników PGR. Trzeba dodać, że przejmują gospodarstwa, którymi nikt się nie interesował.
– Większość popegeerowskiej ziemi także i u was wciąż znajduje się w rękach dzierżawców. Jakie to gospodarstwa i jak sobie radzą ich użytkownicy?
– Zawarliśmy ponad 13 tys. umów dzierżawnych, łącznie na ponad 380 tys. ha gruntów. Z tego dzierżawcy wykupili dotąd ponad 47 tys. ha. Dzierżawcom nie stawiamy żadnych warunków wstępnych. Mogą zajmować się wszystkim, co uznają za opłacalne. Rolnictwem albo hodowlą – jak kto woli. Oczywiście, pewnego rodzaju naturalne przesłanki wyboru stwarza charakter dzierżawionej ziemi. I tak np. na Żuławach dominuje produkcja roślinna, a w znacznym stopniu padła hodowla. W innych częściach jest akurat odwrotnie. Mamy wyspecjalizowane gospodarstwa zajmujące się przede wszystkim hodowlą. Ich gospodarze uprawiają ziemię głównie po to, by mieć paszę. Duński Poldanor jest tu najlepszym przykładem. Spółka dzierżawi kilka tysięcy hektarów. I specjalizuje się w produkcji trzody chlewnej. Zatrudnia ponad 300 osób, dawnych pracowników PGR. Byłem tam niedawno i muszę powiedzieć, że tak chwalony socjal byłych PGR nie umywa się do tego, co Duńczycy świadczą swoim pracownikom.
Drugim przykładem jest gospodarstwo Góra nastawione na produkcję mleczną. Każda krowa daje rocznie ponad 9 tys. litrów. Jakoś im się to opłaca. A nam chodzi tylko o to, by dzierżawca sobie radził, i to jak najlepiej.
– Większość dzierżawców znakomicie daje sobie radę. Ale są i tacy, którym założenia nie wyszły. Dlaczego?
– Mają za małe dochody, by płacić czynsz dzierżawny i wywiązać się z pozostałych zobowiązań. I to przez długi czas. Proszą o przesunięcie płatności. Z reguły uwzględniamy prośby. Ale ich sytuacja nadal się nie poprawia i wciąż nie płacą. Wtedy mamy obowiązek przejąć z powrotem majątek będący własnością skarbu państwa. Spotykamy się więc z rozpaczliwym oporem. Sprawy sądowe, odwołania. A dług rośnie. Wreszcie do akcji przystępuje komornik. To dramatyczna sytuacja, bo często całe oszczędności rolnika zostały utopione w przedsięwzięciu, które nie wyszło. Ale oddział terenowy ma swoje obowiązki, którym nie może uchybić, bo dysponuje środkami publicznymi. I to jest najbardziej przykry element naszej pracy.
– Pomówmy o początkach waszej działalności. Przejmowaliście przecież nie tylko grunty po PGR, ale i ludzi. Ilu ich było i jak sobie radzili z nową rzeczywistością? Ilu znalazło pracę, ilu nadal pozostaje pod waszą opieką?
– Trzeba liczyć nie tylko byłych pracowników, ale i ich rodziny. To ponad 150 tys. osób. Nie wszyscy znaleźli miejsce u nowych pracodawców. Niektórzy z własnej winy, bo nie chcieli. Niestety, mam przykre doświadczenie z lat 1992-1993, kiedy wielu wolało wziąć pieniądze z odprawy i kupić sobie np. telewizory. A potem stanęli przed dylematem, co dalej robić. Niektórym się powiodło. Zajęli się usługami transportowymi, budowlanymi albo rzemieślniczymi. U siebie tworzyli brygady remontowe. Ale jest duża grupa ludzi, którzy nie mogli przystosować się do nowych czasów nie z własnej winy. Kierownik, brygadzista, księgowa mieli szansę na przekwalifikowanie się, na znalezienie nowego miejsca. Natomiast pracownicy bezpośrednio zatrudnieni w produkcji roślinnej mieli znikome możliwości, jeśli w dodatku byli ludźmi w wieku 50 lat.
– Przeglądając wasze materiały informacyjne, odniosłem wrażenie, że jeśli tylko istnieje gdziekolwiek możliwość pracy dla choćby kilku byłych pegeerowców albo ich rodzin, wy ją na pewno znajdziecie. Czy pan też wywodzi się ze środowiska byłych PGR, że tak ważną sprawą jest znalezienie ich byłym pracownikom nowego miejsca w życiu?
– Nigdy nie pracowałem w PGR, ale na początku lat 90. byłem dyrektorem wydziału rolnictwa w urzędzie wojewódzkim i z tego tytułu nadzorowałem PGR. Dzięki temu bardziej płynnie wchodziłem w swoją obecną rolę. A ponadto z pochodzenia jestem chłopem. Ojciec prowadził nieduże, ale zgrabne 15-hektarowe gospodarstwo indywidualne.
– Dlaczego wasza siedziba nie mieści się, jak wszystkie inne oddziały terenowe, w mieście wojewódzkim, ale w miasteczku odległym o kilkanaście kilometrów.
– Wynajmowaliśmy pomieszczenia w Gdańsku, jednak był to zbyteczny koszt. W Pruszczu Gdańskim wojsko sprzedawało budynek dawnego kasyna. Kupiliśmy go, wyremontowaliśmy, teraz wynajmujemy część powierzchni. I jeszcze na tym zarabiamy.

 

 

Wydanie: 2002, 45/2002

Kategorie: Rolnictwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy