Żywot wydawcy niepospolitego

Żywot wydawcy niepospolitego

Warszawa 02.12.2022 r dr Wieslaw Uchanski - Prezes - Wydawnictwo Iskry Sp. z o.o. fot.Krzysztof Zuczkowski

Nie czekam, aż przyjdą i przyniosą Wiesław Uchański – rocznik 1947. Ukończył technikum mechaniczno-elektryczne, prawo i filozofię, doktor nauk politycznych. Od roku 1981 pracownik KC PZPR, jako sekretarz osobisty najpierw Mariana Orzechowskiego, a następnie Tadeusza Porębskiego. Od 1987 r. w Wydawnictwie Iskry. Rozmawiamy w Iskrach, w pięknym otoczeniu. Zabytkowe meble, rzeźby, gabloty z eksponatami, na ścianach obrazy, jeden przy drugim. Skąd się wzięły? – Gdy moi goście pytają mnie o dzieła sztuki, odpowiadam z największą szczerością, że ja nie gromadzę dzieł sztuki, ja gromadzę pamięć. Każda z tych rzeczy jest związana z moją działalnością jako wydawcy lub z moim życiem. Nie ma tu dzieł, które są zupełnie obojętne. Kisielewski… widzę. – To są z kolei portrety bliskich mi ludzi. Stefan Kisielewski, Tadeusz Konwicki – z tyłu jego kot Iwan, Marek Nowakowski, a tutaj obok Janusz Głowacki. Janusz Głowacki, który przypatrywał się, jak je wieszałem, i wiedział, że mam jego portret, powiedział: „Słuchaj, nie wieszaj mnie koło tych umrzyków”. Powiesiłem go trochę obok. Jest też wśród odeszłych. Te wszystkie portrety malowała Biruta Markuza. Jest Litwinką, skończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i była scenografką w filmach Tadeusza Konwickiego. I przez Tadeusza do mnie trafiła. To autorzy, których pan drukował. – To są moi autorzy. Ale nie tylko moi. Z kolei tam, na drugiej ścianie, są portrety, które namalował dla mnie Szymon Kobyliński. Na przełomie wieku jeździłem do niego na daczę, wiozłem mu papier, on rysował. Te pięć portretów. To były najważniejsze dla mnie postacie w owym czasie – Tadeusz Boy-Żeleński, Franc Fiszer, Jerzy Waldorff, Marian Brandys i Stefan Kisielewski. Książki mają swoje losy Erudyci, birbanci, wielkie osobowości i wielkie pióra. Franc Fiszer – czyli wszystkich znasz, Brandys i Waldorff – czyli wszystko wiesz, Boy i Kisielewski – potrafisz celnie i błyskotliwie napisać. Marzenie wydawcy? – Są dwie szkoły wydawania książek. Jedna mówi: czekaj, aż przyjdą i przyniosą. Co wymaga mniej fatygi, jak każde czekanie, i wcale nie musi oznaczać, że nie będziesz miał szczęścia i nie trafisz. Ale jest także pewien rodzaj aktywizmu wydawniczego, który polega na tym, że wymyślasz sobie książki i szukasz dla nich autorów. Tak było z wieloma książkami Iskier. Na przykład przez kilka lat chodziłem i szukałem kogoś, kto napisze nieobecną w polskiej literaturze biografię Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Jednego z najbardziej czytanych polskich pisarzy, i przed wojną, i po wojnie, postaci legendarnej. Długo szukałem autora, rozmawiałem z wieloma ludźmi. Wreszcie znalazłem i z sukcesem tę biografię wydałem. I tak jest z wieloma książkami, przychodzi mi do głowy pomysł i zaczynam szukać do niego wykonawców. Ale czasem jest tak jak z „Dziennikami” Mieczysława Rakowskiego. Znaliśmy się i to on przyszedł do mnie. To był chyba rok 1996. Już było po wydaniu przez nas dzienników Stefana Kisielewskiego i ich wielkim powodzeniu. Przyszedł do mnie Rakowski i powiedział: „Całe życie pisałem, mam rozmaite zapiski, czy robimy coś z tego, czy nie robimy?”. Szybko to podchwyciłem. Wyszło dziesięć tomów „Dzienników”. – Co mi napisał w dedykacji: „Wiesławowi Uchańskiemu, wydawcy, dobremu duchowi mojej jako-takiej twórczości, osobnikowi, który wie, co to jest radość życia, towarzyszowi wędrówki po tym świecie, z którym chciałbym się spotkać w zaświatach”. I to ma pewne! To mu obiecuję! Habent sua fata libelli – łacińska sentencja. Książki mają swoje losy. I bardzo rzadko jest tak, że ktoś przychodzi, przynosi gotowca, kładzie na biurku i mówi: masz. A jeżeli zdarza się, to niestety często nie jest to książka, która może budzić większe zainteresowanie. Rynek może jej nie chcieć. Rynek, rynek… Przecież to się zmienia! Dziś kilka tysięcy sprzedaży to dobra sprzedaż, a pamiętam nakłady po 100 tys. – 100? Mój największy nakład to było 400 tys.! Tę książkę dziś mało kto by przeczytał. Nazywało się to „Dzieci Arbatu”. I były po nią wielkie kolejki! To było jeszcze u schyłku ancien régime’u, rok 1988. Myśmy wydali tego 200 tys. A potem, z braku papieru, natychmiast weszliśmy w koedycję z wydawnictwem w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Bo oni mieli papier! Wydaliśmy drugie 200 tys. i też się sprzedało błyskawicznie. A ciekawostką jest to, że były cztery tomy. Drugiego tomu sprzedało się 100 tys. egzemplarzy, trzeciego –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 52/2022

Kategorie: Kultura