Amnezja narodu emigrantów

Amnezja narodu emigrantów

Polacy nie uważają, że są komuś coś winni

Te obrazy wyparliśmy ze zbiorowej pamięci. My, naród emigrantów.

A pamiętać powinniśmy choćby lata 80. W tym czasie z kraju wyjechało na stałe ponad milion Polaków. W różny sposób. Przez Austrię, co było najprostsze, bo nie trzeba było mieć wizy. Albo jadąc do Włoch – też nie było to trudne, tam z kolei organizowanych było wiele wycieczek. Wiadomo, papież, Watykan… Był też kierunek południowy, wakacyjny – Grecja. No i niemiecki – ale do Niemiec potrzebne było, poza Berlinem Zachodnim, zaproszenie. A jeśli chciało się zostać – papiery dokumentujące niemieckie pochodzenie.

Taki był wtedy czas. Europa, i ta zachodnia, i ta południowa, doświadczyły Polski i Polaków. Małymi fiatami, polonezami zajeżdżali w każdy zakątek. Handlować, pracować, prosić o azyl.

Traiskirchen

Największa grupa azylantów przeszła przez obóz w Traiskirchen w Austrii. 30 km od Wiednia, usytuowany w starych koszarach szkoły kadetów ck armii. Przyjeżdżali tam albo małymi fiatami, albo ekspresem „Chopin”. I czekali na rozmowę, stamtąd kwalifikowani byli na emigrację do USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii, RPA. Szacuje się, że przez Traiskirchen przeszło prawie pół miliona Polaków.

Jak pamiętają Austrię? W sieci nie brakuje wspomnień z tamtych czasów, oto kilka relacji, jak sami o sobie mówią, traiskirchenowców, zamieszczonych kilka lat temu na portalu Polonika:

Gen: Austria siedzi w nas głęboko, niezależnie od tego, czy mamy dobre, czy złe wspomnienia. To był czas Wielkiego Exodusu ze świata, w którym żyliśmy, to było przekroczenie Żelaznej Kurtyny i zderzenie się z innym światem. Do dziś w oczach stoi mi obraz pierwszej nocy w Traiskirchen, olbrzymia sala wielkości boiska do koszykówki, a na niej stłoczonych kilkuset ludzi i piętrowe żelazne prycze, płacz małych dzieci, pijackie rozróby, kłótnie i wszędzie ta niepewność – co dalej?

Misio: Po dwóch dniach jazdy fiatem 126p stanęliśmy przed obozem. Z samego obozu pamiętam głównie surrealistyczną kwarantannę na trzecim piętrze. Zatłoczone pokoje i łóżka na korytarzu, ubikacje, do których można było wchodzić tylko na szczudłach, ekscesy pijanych Rumunów i Albańczyków, łącznie z przechodzeniem z piętra na piętro po zewnętrznej ścianie budynku, tłum ludzi czekających na ewakuację do pensjonatów o magicznie brzmiących nazwach. Przez rok czekaliśmy na wyjazd za ocean. Galeria postaci, z jaką w czasie tego roku się zetknęliśmy, była imponująca: facet, który postanowił założyć Polskie Siły Zbrojne na obczyźnie, kupić krążownik, popłynąć na Bałtyk i odbić Gdańsk. Dwóch troglodytów w poczekalni przed tzw. interview, udzielających sobie pouczeń na temat zeznań. Gdy jeden w końcu został wezwany, drugi wykrzykiwał za nim ostatnie wskazówki: „Pamiętaj, powiedz, że gliniarze wpier… ci pałami”. Panienka pracująca gdzieś w obozie, która chciała koniecznie nam pomóc i kupić naszego fiata 126p za sto szylingów, twierdząc, że już jutro policja nam go zarekwiruje i jeszcze wymierzy karę. Facet, który z dumą opowiadał, jak świadczył usługi Polakom przyjeżdżającym pociągiem na Dworzec Główny w Wiedniu. Dowoził ich samochodem do obozu za stawkę dwa-trzy razy większą niż taksówka. Dobry samarytanin. Podziwiałem wyrozumiałość Austriaków, którzy bardzo liberalnie podchodzili do beznadziejnych ekscesów niektórych azylantów. Temu krajowi należy się duże podziękowanie.

Ala: Przeżyłam obóz właściwie w pensjonacie, bo nie byłam singlem. Byłam z mężem, dziecko zostało w Polsce jako zakładnik, nie dostało paszportu, bo za komuny rodzina nie miała prawa spędzać urlopu razem za granicą. Patrzyłam na mojego męża i nie chciałam wywierać na niego presji, ale powiedział mi: zniosę wszystko, ale do komuny nie wrócę. Dziecko zostało z rodzicami. Wizę mieliśmy na tydzień. Kiedy nie zjawiliśmy się w określonym terminie w Polsce, SB zaczęła szaleć. Zbliżały się akurat święta. Mojemu dziecku odebrano kartki żywnościowe za karę, że rodzice przedłużyli pobyt za granicą. Nasza pierwsza wigilia w pensjonacie była smutna. Jedno trzymało nas przy życiu – nadzieja, której nie było w PRL-u.

Patrzyłam jako matka na ten exodus ludzi młodych, wspaniałych, którzy mieli tyle zapału, by nie żyć w niewoli. Podziwiałam również odwagę i pomysły singli, którzy nie chcieli być w obozie. Dwie młode dziewczyny dogadały się z dwoma chłopakami i po prostu pobrali się szybko, nie znając się przedtem, by traktowano ich jako rodziny. Po przyjeździe do pensjonatu dziewczyny zajęły swój pokój, a ich nowo poślubieni małżonkowie drugi pokój i było OK.

dreptak2k: Austrii nie zapomnę nigdy. Gdy wylądowaliśmy na kempingu w Wiedniu, nie bardzo wiedzieliśmy, co dalej ze sobą zrobić. Przypadkiem spotkałem znajomego z podwórka. Nie wiedział wiele na temat, który nas interesował; wiedział jednak, że na dworcu kolejowym są tacy, którzy za jedyne 300 szylingów przewożą ludzi do Traiskirchen. On sam osobiście nie radził nam korzystać z ich usług, ale mieliśmy nadzieję, że czegoś od nich się dowiemy. Byli chętni, żeby nas przewieźć, jednak żadnych informacji nie chcieli przekazać. Wyruszyliśmy motorem na miasto w poszukiwaniu posterunków policji, mając nadzieję, że czegoś się dowiemy. Tak dojechaliśmy do samego centrum Wiednia, do informacji turystycznej. Panienka w informacji była bardzo dobrze zorientowana. Pouczyła mnie, że jeżeli tylko chcę spotkać swoich rodaków, muszę jechać na Mexicoplatz. Za jedyne 5 szylingów sprzedała mi mapę, na której był zaznaczony obóz w Traiskirchen. Mapa okazała się wyjątkowo dobra, przez całe miesiące później była przez wszystkich pożyczana. Ciągle jednak jestem pod wrażeniem panienki z informacji, która wiedziała lepiej niż ja sam, czego chcę się dowiedzieć.

Radca: Postanowiłem wydostać się z reżimu i wyjechać. Lecz jak to zrobić, by uśpić czujność SB? Tak, by można wyjechać z całą rodziną? Wyszukałem wycieczki do Wiednia, te handlowe. Wreszcie wyjazd do Wiednia. Przy wsiadaniu do autobusu patrzono dziwnie na nas: „Co takie małe torby?”. Przy wjeździe do Austrii dziecko siedzące na moich kolanach krzyknęło głośno: „Tata! Pewex”. Okazuje się, że dziecko zauważyło zwykły, normalny sklep w Austrii. Dojechaliśmy do Wiednia. Wyszliśmy z autobusu, powiedziałem do dzieci, że jesteśmy odtąd w kraju, gdzie panuje demokracja. Jesteśmy wolnymi ludźmi. Tak wylądowałem w Traichu. No i wybrałem się z ciekawości na Mexicoplatz, ponieważ mój wyjazd na emigrację przeszedł właśnie przez ten rynek. Stała tam handlarka z Polski z ogromną ilością ręczników. Zapytałem ją, ile takie kosztują w Polsce. Odpowiedziała: „Proszę pana! W Polsce nie ma w ogóle w sklepach”. Odparłem: „Nie wierzę”. A ona na to: „Ależ tak! Jestem kierowniczką sklepu z ręcznikami, to wiem, co mówię!”. Wtedy wszyscy zrozumieliśmy, dlaczego te sklepy są puste. Ten towar znajdował się razem z panią kierowniczką na Mexicoplatz.

Dreptak2k: Nie wspominam Austrii z sympatią. Niemniej jednak muszę przyznać, że gdyby nie oni, to nie wiem, gdzie bym był dzisiaj. Przyjechaliśmy do Traichu na motorze. Nie znając miasteczka, objechaliśmy je dookoła. Nagle zobaczyliśmy ogromny budynek, w którym w zakratowanych oknach siedzieli ludzie z nogami wystawionymi na zewnątrz. Widok był trochę przerażający. Wejście do obozu odbyło się niejako bez naszego udziału. Ja chciałem czegoś się dowiedzieć od strażnika, który siedział w budce przy wejściu. Nie mówiąc po niemiecku, zagadnąłem go po angielsku; on coś tam odpowiedział i poprosił o paszporty. Po kilku godzinach zrozumiałem, że właśnie w tym momencie poprosiłem o przyjęcie do obozu. Weszliśmy na słynne trzecie piętro i lekko się pod nami nogi ugięły. Takiej koncentracji ludzi na tak małej powierzchni nie widziałem nigdy przedtem ani nigdy później, to był chyba szczyt polskiej emigracji.

Tyle Polacy, a jak pamiętają ich Austriacy?

Obóz w Traiskirchen był przepełniony i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Głównym problemem władz było, jak to rozładować. Teoretycznie miał to być punkt przejściowy przed wyjazdem do USA, Kanady czy Australii, ale kłopot polegał na tym, że to wszystko trwało miesiącami. Jeśli komuś udało się przekonać urzędników konsularnych podczas przesłuchania w ambasadach, że był w Polsce prześladowany i został uznany za uchodźcę politycznego, to mógł szybko wyjechać. Jeśli uznawano go za uchodźcę ekonomicznego – wszystko się przedłużało.

Ku wściekłości austriackich władz, których utrzymanie Polaków kosztowało setki milionów dolarów. Bo gdy w Traiskirchen zabrakło miejsc, rząd zaczął wynajmować pokoje w hotelach i schroniskach. Za nocleg i wyżywienie Polaka właściciele dostawali 11 dol. dziennie. Jest opowieść o reakcji kanclerza Austrii Bruno Kreisky’ego w styczniu 1982 r. Wtedy prezydent USA przesłał Polakom paczki z żywnością. „Mamy dostatecznie dużo mąki, cukru i ryżu. Niech Amerykanie wezmą uchodźców!”, wołał Kreisky.

To w tamtym czasie było głównym celem austriackiej dyplomacji – by Kanada, Australia czy USA zwiększyły kontyngenty przyjmowanych Polaków.

Latina

Innym popularnym kierunkiem były Włochy. Też jako etap przejściowy emigracji za ocean. Owszem, wymagały wizy. Ale, po pierwsze, łatwo można było ją dostać. Po drugie, wyjazdów do Włoch było mnóstw – handlowych (choć oficjalnie – wypoczynkowych) i pielgrzymkowych. Wiadomo, Watykan.

Zasada była więc prosta. Najpierw trzeba było wykupić wycieczkę. To samo w sobie nie było łatwe, bo co lepsze kąski sprzedawane były spod lady, a poza tym trzeba było mieć wsad dolarowy. Część ceny była w złotówkach, część w dewizach. Potem trzeba było załatwić paszport, a trzymane były one w komendach milicji i trzeba było pisać podanie, by go otrzymać. A potem był problem z wizą, choć niektóre biura pośredniczyły w ich załatwianiu.

Jak więc widać, najprostszy wyjazd zagraniczny był w tamtym czasie długo przygotowywaną wyprawą. Choć warto dodać, że z roku na rok coraz łatwiejszą do zorganizowania. Łatwiej było o paszport, w końcu, u samego schyłku Polski Ludowej, gdy premierem był Mieczysław F. Rakowski, można było paszport trzymać w domu.

A jak to wyglądało w praktyce?

Prof. Maria Pasztor opisuje to tak: – W samym lipcu i sierpniu 1987 r. ambasada Włoch wydała obywatelom polskim 39 tys. wiz. Włoskie MSZ twierdziło, że zgodnie ze stanem na 22 września 1987 r. we Włoszech przebywało 11 714 Polaków, którzy wystąpili o azyl polityczny. Tylko w ten sposób mogli się ubiegać o pozostanie we Włoszech po wygaśnięciu wiz.

Włosi nie byli przygotowani na taką liczbę azylantów, dwa główne obozy dla uchodźców, w Kapui i Latinie, nie były w stanie ich pomieścić. Zaczęto więc lokować Polaków w ośrodkach obrony cywilnej i Włoskiego Czerwonego Krzyża.

Pojawił się też inny problem – Polacy szybko stali się kłopotliwymi gośćmi. Początkowo Włosi traktowali ich z sympatią, jako „biedaków, którzy uciekli z komunizmu”, ale potem było gorzej. Media zaczęły pisać o Polakach jako o tych, którzy wzniecają po pijanemu awantury, burdy, łamią przepisy porządkowe, a kobiety oddają się prostytucji.

Polaków w Rzymie nie sposób było nie zauważyć ani ominąć. Niespodziewanie wymyślili oni nowy sposób zarobkowania – myli szyby na skrzyżowaniach. I błyskawicznie opanowali ulice. Tłumaczono, że w ten sposób pracują, czekając na azyl, ale z tygodnia na tydzień ich usługi stawały się dla rzymian coraz bardziej uciążliwe.

Polacy opanowali też rzymskie parki, rozbijając w nich obozowiska. W ten sposób znaleźli się w samym centrum miasta, w parkach otaczających Villa Borghese i siedzibę prezydenta na Kwirynale. Mieszkali tam, spali, gotowali, jedli, zmywali naczynia, prali odzież – wszystko na oczach przechodniów.

Podobno przymierzali się również do rozbicia obozowiska na placu św. Piotra w Watykanie. Ale udało się temu zapobiec za sprawą interwencji działających w środowiskach emigrantów księży.

Emigranty

To była więc cały czas walka – Polacy kontra system. Jak go oszukać, jak się wkręcić. Oto jak opisywała to Manuela Gretkowska w książce „My zdies’ emigranty”:

„Papiery mam, jak każdy z lewej strony Wisły, w porządku – jaki dziadek czy stryjek w Wehrmachcie. Za dokument potwierdzający niemieckość wystarczy nawet zaświadczenie szczepienia wydane przed 8 maja 1945 r. W Berlinie Zachodnim jest biuro z kartotekami Wehrmachtu i po sprawdzeniu autentyczności papierów dostaje się kategorię przesiedleńca: zasiłek, mieszkanie itp.

Zastanawiając się nad swoją niemieckością, przypomniałam sobie o jednym z dalszych wujków, który miał fabryczkę w Łodzi na Wierzbowej, potem miał syna. Po wrześniu ’39 ten syn został SS-manem. Wyjechali, mówiąc delikatnie, bo to była ucieczka, na początku ’45 roku. Inna część rodziny, niespokrewniona z łódzkimi fabrykantami, wyjechała w ’68. Więc równie dobrze mogę być Żydówką. Najmłodsze pokolenie, czyli ja, wyjechało w ’88. Nie był to rok polowania na Polaków. Był to po prostu kolejny rok w PRL i stwierdziłam, że następny rok w kraju byłby nie do zniesienia. Tylko tyle.

Nie mam ochoty zostać Niemką i tłumaczyć, że mówię tak źle po niemiecku, gdyż już w dzieciństwie prześladowano mnie na ulicach Torunia za posługiwanie się mową ojców i dziadków. Jeśli się okaże, że we Francji mieszkać nie mogę, to trudno, pojadę do RFN.

Na naukę hebrajskiego i zostanie Żydówką jestem za stara. Poza tym wierzę w fałszywego Mesjasza i – niestety – wygląd odziedziczyłam po aryjskich przodkach. Że nie nadaję się na Żydówkę, stwierdził też Andrzej. Przypadkowo stał się ekspertem w tej kwestii. Przyjechał do Austrii na początku listopada. Przeleżał kilka nocy na trawniku przed jakimś już zamkniętym dla Polaków obozem. Być może innych męczyłoby takie wyczekiwanie, ale Andrzejowi trawnik zastępował łóżko szpitalne, gdyż przyjechał chory – temperatura prawie 40 stopni – po skomplikowanym wyrwaniu zęba. Było mu całkowicie obojętne, czy próbują go nocą okraść Arabowie, czy nad ranem wygonią kopniakami policjanci. Po kilku dniach tego alpejskiego Davos ozdrowiał na tyle, że przypomniało mu się o czymś takim jak Amnesty International, która to instytucja zaliczyła go kiedyś w poczet swoich podopiecznych. Po kilku dniach dostał pokój w hotelu i spokojnie czekał na bilet do Kanady. W Wiedniu spotkał górników ze Śląska na tyle zdeterminowanych brakiem pieniędzy, że zdecydowali się wstąpić do armii izraelskiej, bo usłyszeli gdzieś o naborze. Andrzej, znający język angielski, został wydelegowany do ambasady izraelskiej, aby uzgodnić warunki przyjęcia. Czy – w gwarze wojskowej – zaciągu nowej siły. Ślązacy czekali cierpliwie przed ambasadą, gdy oburzony dyplomata izraelski tłumaczył Andrzejowi, że armia izraelska jest armią narodową, a nie Legią Cudzoziemską. No, ale jeżeli ci panowie są Żydami, to…

– Nie proszę pana, nie sądzę. Nie wyglądają na Żydów.

Dyplomata jednak dyskretnie popatrzył zza firanek na niefortunnych ochotników i potwierdził zdanie Andrzeja: – Rzeczywiście, cóż, bardzo mi przykro…

Tak więc Andrzej też ocenił, że bez mocnych papierów, na sam wygląd trudno mi będzie zostać Żydówką”.

Ci inni to my

Polacy stali się uciążliwi dla Europy nie tylko dlatego, że zapchali obozy dla uchodźców. Także dlatego, że nie przestrzegali obowiązujących reguł. Na przykład oddając się działalności handlowej. Europejskie gazety, opisując naszych rodaków z tamtych czasów, robią to raz z humorem, innym razem ze zgrozą. Z humorem – podziwiając eskapady fiatami 126p, obładowanymi do granic możliwości, z bagażnikiem na dachu, którymi, pokonując setki kilometrów, Polacy krążyli po Europie. Przewożąc różne „towary”, typu okulary słoneczne, pilniki do paznokci, ręczniki czy inne skarby.

„Berlin Zachodni, Berlin Zachodni, tu stoi Polak co drugi chodnik”, śpiewał Big Cyc. W Budapeszcie cinkciarze z Polski opanowali dworzec Keleti i tamtejszą „patelnię”. Zresztą podobnie działo się na bazarach miast węgierskich i jugosłowiańskich. W Wiedniu miejscem polskiego handlu był Mexicoplatz. A w gazetach mogliśmy wyczytać o protestach mieszkańców okolicznych kamienic. Że Polacy zadeptują trawniki, że nie można przejść chodnikiem, że wchodzą na klatki schodowe, tam koczują, załatwiając potrzeby fizjologiczne.

A skąd wiedzieli, że to Polacy?

W Europie dość łatwo ich rozpoznawano: dżinsy marmurki, fryzura niepamiętająca fryzjera, wykoślawione, zdarte buty.

Znajomy Holender (przez lata zbierał wśród sąsiadów ubrania i artykuły spożywcze, które paczkami ekspediował do Polski) miał inny sposób na rozpoznawanie naszych rodaków – jeżeli Holendrzy chodzili zawsze chodnikami, to Polacy szli na skróty, po trawniku.

Francuscy dziennikarze pisali z kolei, że miejsca, gdzie mieszkają Polacy, można rozpoznać po zapachu gotowanej przez wiele dni zepsutej kapusty. Chodziło im zapewne o bigos…

Z relacji miejscowych dziennikarzy, którzy opisywali mieszkających w obozach Polaków, z ich obserwacji, a także rozmów z zajmującymi się nimi urzędnikami, wyłania się dość jednorodny obraz emigranta znad Wisły. To nie byli uciekinierzy polityczni, tylko emigranci ekonomiczni. Nie wierzyli, że w Polsce czeka ich jakaś przyszłość, więc wybierali emigrację. Głęboko też wierzyli, że przenoszą się do zdecydowanie lepszego świata. Kłopot w tym, że w większości nie za bardzo wiedzieli, jak w tym świecie się poruszać i bardzo mocno go idealizowali. „Jesteśmy antykomunistami i demokratami, a więc USA i Włochy mają obowiązek nas żywić i ubierać”, tak niektórzy z nich tłumaczyli swój los.

Symptomatyczne są też słowa Karla Radka, ówczesnego dyrektora ośrodka w Traiskirchen, który mówił dziennikarzowi „New York Timesa”, że najbardziej się martwi, jak jego podopieczni poradzą sobie w wolnym świecie. I czy z powodu frustracji nie zaczną pić.

Nikt chyba nie badał, jak wielu Polaków, którzy przeszli przez obozy dla uchodźców, miało potem kłopoty z alkoholem. Ale po latach można stwierdzić, że zdecydowana większość z nich ułożyła sobie życie w nowych miejscach. Co więcej, jeszcze lepiej poradzili sobie emigranci z kolejnych fal.

Jeżeli we Włoszech w latach 80. Polacy mieli opinię nadających się jedynie do prostych prac fizycznych, to dziś jest już inaczej. Polki nie kojarzą się już nikomu z paniami lekkich obyczajów, ten stereotyp przejęły emigrantki z Afryki i z południa Europy. Polacy mają zaś opinię bardzo sprawnych i pracowitych fachowców średniego szczebla. A w ostatnich latach – nawet wyższego.

*

Teraz pewnie będą kojarzyć się z powodu zbiorowej amnezji. Naród emigrantów, wobec których Europa przez lata była wyrozumiała, cierpliwa i hojna, zapomniał o tamtych czasach. Nie czuje się nikomu nic winien.

W sumie – niebywałe.

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Fot. PAP

Wydanie: 2021, 36/2021

Kategorie: Historia

Komentarze

  1. Anonim
    Anonim 17 marca, 2024, 10:31

    Wspaniale przedstawiony temat z konkluzją trafioną w sedno. Byłam, widziałam, doświadczyłam wszystkiego na własnej skórze. Tak było. Pamiętajcie o tym i pokażcie więcej empatii innym ludziom, którzy przyjeżdzajac do Polski uciekają do wolności, lepszego standard życia, bezpieczeństwo dla siebie i bliskich.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy