Azyl pod togą prokuratora

Spory szmat życia spędziłem w Sejmie. Zajmowałem się różnymi sprawami, a jako wicemarszałek miałem sporo kontaktów z Najwyższą Izbą Kontroli. Mieliśmy szczęście z wyborem prezesów tej Izby. Znakomicie sprawiał się wybitny prawnik, profesor Lech Kaczyński, a później doświadczony sędzia, Janusz Wojciechowski, wyróżniający się niezwykłą sumiennością w wykonywaniu swych trudnych obowiązków. Sędzia, a wpierw poseł, Wojciechowski ma tę zaletę, iż w każdej sprawie, w każdym podejrzeniu o nieprawidłowe działania domaga się od swoich podwładnych niezbitych dowodów winy czy zaniedbania. NIK nie rzuca, dzięki postawie swego prezesa, na kogokolwiek bezpodstawnych podejrzeń. Ta konsekwentnie od lat przestrzegana zasada ma także pewną kłopotliwą stronę. Mianowicie przeciąganie się dochodzeń. Gdy pełniłem wobec NIK-u swoje nadzorcze funkcje, zawsze domagałem się uruchomienia ścieżki szybkich dochodzeń. Niestety, ustawa o NIK nie dawała podstaw do takiego przyśpieszenia. Kaczyński i Wojciechowski budowali ogromny autorytet NIK. Toteż z ogromnym zdziwieniem patrzę teraz na trwające od kilku dni polowanie na Izbę. Poszło o ustalenie odpowiedzialności za koronny skandal z komputeryzacją ZUS. NIK nie miał, z tego co wiem – a wiem sporo – łatwego zadania, gdyż do komplikacji sprawy samej w sobie doszły ogromne naciski polityczne, ponieważ w prostym pytaniu, kto winien, ukryta jest groźna bomba polityczna. Stanisław Alot został powołany na szefa ZUS w sposób zupełnie nieodpowiedzialny, gdyż nie miał koniecznego w takiej pracy doświadczenia. Na świecie powołuje się do kierowania instytucjami ubezpieczeniowymi ludzi z dużą praktyką w zawodzie ubezpieczyciela. Nominacja Alota, nauczyciela gimnazjalnego, miała charakter wyłącznie polityczny, podobnie jak większość decyzji personalnych AWS. Niestety. Odpowiedzialność Alota strona opozycyjna powiększała o sprawę całkowitego braku kwalifikacji. Były także spore naciski na NIK, by za błędy komputeryzacyjne obciążyć Annę Bańkowską, posłankę SLD. Nie jest dobrze, gdy zajadłość polityczna góruje nad chęcią ustalenia prawdy. Nie umiem w tej chwili powiedzieć, czy Annie Bańkowskiej też dokuczano brakiem kwalifikacji, choć były do tego podstawy. Kiedy dochodzenia były na ukończeniu, natrafiono na nowy ślad i dokonano dodatkowej analizy faktów. Wyszło wtedy na jaw podejrzenie, że oba tropy, Alota i Bańkowskiej, były błędne. Podejrzenia zostały skierowane w stronę wiceprezesa ZUS, kierującego firmą w trakcie bezkrólewia, czyli już po odwołaniu Bańkowskiej, a przed nominacją Alota. Ponadto inspektorzy wytropili nowy ślad i zaczęli się zastanawiać nad odpowiedzialnością za popełnione błędy w działaniach i umowach komputeryzacyjnych. Pojawiło się nowe nazwisko: Ewa Lewicka, wiceminister i pełnomocnik rządu do wdrożenia nowego systemu ubezpieczeniowego. Kontrolerzy NIK chcieli ustalić, jak było naprawdę, gdyż ich szef, sędzia Wojciechowski, nie uznałby samych tylko podejrzeń. Zgodnie ze swymi zasadami, domagał się konkretnych dowodów. Jak je zdobyć, jeśli nie w drodze przesłuchania zainteresowanych. Ustawa o NIK daje takie prawo. W artykule 42 jest wyraźnie określone, iż NIK może wzywać osoby związane ze sprawą do stawienia się w celu przesłuchania w charakterze świadków. Niestety. Orwell się kłania. Wszyscy są równi, ale niektórzy są równiejsi od innych. Wezwania osób z kierownictwa Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej zostały przez kierownictwo resortu uznane za popełnienie przestępstwa i takież doniesienie zostało złożone do prokuratury. Zmobilizowano także przychylną prawicowemu rządowi prasę, w której ukazało się kilka napastliwych wobec NIK artykułów, w tym jeden kuriozalny w “Rzeczpospolitej”, autorstwa jakiejś, ponoć pracującej naukowo, prawniczki, nie bardzo rozumiejącej istotę sporu, ale agresywnej. Rozumiem chęć zdobycia poparcia przez media, lecz szukanie azylu pod togą prokuratora zwyczajnie śmieszy. Powstaje krępujące dla osób darzących szacunkiem ludzi kierujących Ministerstwem Pracy – a ja do takich sympatyków należę – pytanie o to, co budzi taki lęk, by zamiast stawić się, zgodnie z prawem i udzielić wyjaśnień – pędzić z donosem do prokuratury, co jest i mało skuteczne, i ośmiesza rząd, którego członkowie chronią swoje ewentualne błędy pod prokuratorską togą. Najparadniejsze jest w tym wszystkim powołanie na pełnomocnika Ministerstwa Pracy osławionego falandyzatora prawa, profesora Falandysza, który stosując swoje prawnicze kruczki i falandyzerie, uczynił z bohatera narodowego Lecha Wałęsy – postać z bardzo złą opinią wśród elektoratu prezydenckiego. Fenomenalnie inteligentny prof. Falandysz bawi wspaniale, gdy zapalczywie dyskutuje o czymś w telewizji – ale zła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 39/2000

Kategorie: Felietony