Bez lania wody

Deszczu w Polsce nikt nie lubi. W krajach o suchym klimacie myśli się inaczej

Pędzące zmiany cywilizacyjne na prawie całej Ziemi każą inaczej patrzeć przeciętnemu człowiekowi na zasoby przyrody. Patrzeć z pozycji uważnego hodowcy, a nie myśliwego. Pobierać, ile trzeba, dbając o zapasy i gwarancje dostępu do zasobów dla wszystkich, którzy przyjdą później. Myśleć o tym, ile możemy brać, by nie naruszyć wiecznego zapasu ziemskiego bogactwa.
Gubiące dorobek pokoleń powodzie, permanentne braki wody w wiejskich studniach, ulewy niemieszczące się w rurach spustowych rynien i wyschnięte buraczane liście oczekujące bezradnie wilgoci – to pomieszany obraz otaczającej nas wodnej rzeczywistości. Do tego jeszcze dochodzi gigantyczne pragnienie przemysłu i energetyki oraz raczej skromne przyzwyczajenia hydrosanitarne Polaków. No i oczywiście ułuda niezmierzonych i niezmąconych wód z „oligoceńskich” i „mioceńskich zdrojów”.
Woda słodka na Ziemi pochodzi z opadów atmosferycznych. Nie mierzymy raczej wody spadłej na powierzchnię metra kwadratowego. Ile spada naprawdę na hektar, wiedzą tylko rosnące na polu rośliny. Nad terytorium pomiędzy Odrą i Wisłą przetaczają się kolosalne ilości wody w postaci pary i mkną na wschód, by zwilżać Azję Środkową i Syberię. Poza zachmurzonym niebem nic z tego nie mamy. Niewiele z tego dociera do polskiej ziemi w formie opadu. Ci, którzy wiedzą, jak można sztucznie

„wydoić chmury”,

zastanawiali się nad przeprowadzeniem takich operacji w środkowej Polsce, gdzie jest najbardziej sucho. Kłopot w tym, że skutki zasypywania szczytów chmur reagentami mogą być przesunięte daleko na wschód.
Przeciętny opad w Polsce wynosi 700 mm. Owe 700 mm opadu rocznie daje nieco ponad 210 km sześc. wody rocznie. Do tego można dodać jeszcze ułamek kilometra sześciennego wody, który otrzymuje gleba z osadów (rosa, szron) oraz bezpośredniej kondensacji pary wodnej w przestworach glebowych. Jeszcze mniej, a może zupełnie nic, dociera z wód juwenilnych, tzn. takich, których zasoby pochodzą z odległych procesów hydrochemicznych w skorupie ziemskiej, a więc nie mają związku z klasycznym obiegiem wody.
Deszcz i śnieg nie są w Polsce traktowane jako wartość zasobowa. Warto zauważyć, że w krajach o półsuchym klimacie, gdzie chce się utrzymać stały dostęp do wody, myśli się inaczej. Wszędzie tam, gdzie istnieje możliwość szybkiego przejęcia spadłych wód i zatrzymania ich, zwłaszcza przez porę suchą, czyni się to różnymi sposobami.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że żyjemy w kraju, który nie tylko „przepuszcza” nad sobą potężny strumień nieosiągalnej wody, ale też płaci daninę z tego, co otrzymał z nieba. Polski krajobraz sprzyja parowaniu. Otwartych wód jest ponad 2% (jeziora, stawy, koryta rzek), znacznie więcej podmokłości i bagien. Na dużych połaciach nieprzepuszczalne warstwy są płytko pod glebą, więc po obfitych opadach i na równinie zatrzymana w gruncie woda łatwo wyparowuje. Także rozległe, polodowcowe doliny rzek z bogactwem form wiążących się z wodą to długie parujące silnie strefy. Tylko w wyjątkowych miejscach i raczej lokalnie rzeki zasilają poprzez intensywną infiltrację zbiorniki wód podziemnych, które są już niedostępne parowaniu. Ocenia się, że infiltruje przeciętnie ok. 18% opadu, gdy dla Europy charakterystyczna jest 20-procentowa infiltracja. Oznacza to już „na wejściu” utratę 4-5 km sześc. szczególnie cennej wody kierowanej do płytkich warstw wodonośnych.
W związku z potrzebą utrzymania przepływu minimalnego w ciekach oraz nierytmicznością odpływu wywołaną jednoczesnością roztopów czy przewagą opadów ulewnych za dyspozycyjne możemy uznać 20-23 km sześc. wody. Wynosi to

1,5 mln litrów na Polaka

rocznie. Polakowi do celów własnych potrzeba nie więcej niż 50 tys. litrów, ale gospodarce znacznie więcej, bo około 15 km sześc., czyli 70% zasobów. Skraj deficytu.
Przydzielone nam przez naturę i niezwiększone własnymi siłami objętości wód mogłyby wystarczyć, gdyby nie mało racjonalne rozmieszczenie potrzeb. Są rejony, gdzie potrzeby wyraźnie przekraczają zasoby. Jednocześnie istnieje kilka stref o stałych dużych nadwyżkach wody, gdzie jednak wodochłonnego przemysłu nigdy nie lokowano (np. dorzecza prawych dopływów Noteci i Warty, zachodnie i wschodnie rubieże Polski).


Trzy wielkie wodne wyzwania Polski
1. Cyrkulacja atmosferyczna, a wraz z nią obieg wody w atmosferze ulegną w rezultacie postępującego ocieplenia zmianom. Ich zasięg i skutki są bardzo trudne do prognozowania, przeważa jednak pogląd, że w naszej strefie klimatycznej nastąpi zmniejszenie zasobów dyspozycyjnych w rezultacie zmiany parowania potencjalnego oraz zmniejszenia się retencji śnieżnej.
2. Wpływ uszczuplenia się zasobu wód w Polsce jest udokumentowany przez ekologów. Niezbyt fortunne określenie stepowienia Polski po prostu oznacza zmniejszenie się udziału gatunków wymagających dużo wody w glebie i powietrzu. Dlatego m.in. trudniej jest odnawiać lasy liściaste niż monokultury sosnowe. Mniejsza niż gdzie indziej pojemność zbiorników wodnych i koryt rzecznych powoduje szybszą eutrofizację, a więc także zubażanie różnorodności. Oczywiście, znacznie poważniejsze negatywne skutki powodują zanieczyszczanie wód ściekami oraz likwidacja siedlisk hydrogenicznych (torfowisk, podmokłości, źródlisk).
3. Gama naszych zabiegów chroniących szczupłe zasoby wodne jest przebogata. Sztandarowym problemem jest zwiększenie retencji krajobrazowej i zbiornikowej. Mowa o zatrzymywaniu, zwłaszcza w rytmie sezonowym, wód w glebie, w warstwach wodonośnych, a także w zbiornikach zaporowych na mniejszych ciekach. Powinniśmy zatrzymać masę wód odpowiadającą co najmniej 10% objętości rocznego odpływu. Dziś możemy zatrzymać zaledwie 6%, co fatalnie nas sytuuje na mapie gospodarki wodnej Europy.

 

Wydanie: 2002, 33/2002

Kategorie: Ekologia

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy