Prezydując Unii Europejskiej, Polska będzie musiała zajmować się islamską Afryką Północną. Prasa już wie, w czym Polacy będą mogli pomóc: „dzielić się doświadczeniami przejścia od totalitaryzmu do demokracji”. Moim zdaniem najpierw ktoś powinien ich, to znaczy „nas”, poinformować, że w tym rejonie świata totalitaryzmu nie było. Autorytaryzm może być bardziej opresyjny niż totalitaryzm (wystarczy porównać „realny socjalizm” z rządami Pinocheta lub Saddama Husajna), zaś demokracja narzucona z zewnątrz może doprowadzić do masowego wzajemnego mordowania się, jak w Iraku. Egipcjanie dopiero co obalili despotę i już mordują chrześcijan. To, co Polacy mówią o swoim przejściu od totalitaryzmu do demokracji, tylko w pewnym stopniu pokrywa się z rzeczywistością, nie pokrywa się nawet w pełni z tym, co myślą. Z takim zasobem mętnych wyobrażeń, jaki posiadają, najmądrzej postąpią, korzystając z każdej okazji do milczenia w sprawach Afryki Północnej. „Możemy sprzedawać – doradza inny znawca – ideę rozmów okrągłego stołu, rządów ekspertów itp.”. Trzeba opatentować te genialne wynalazki uniwersalnego zastosowania.
Wśród polskich polityków nadreprezentowani są historycy z wykształcenia. Prawo, nauki ekonomiczne lepiej przygotowują do uprawiania polityki na serio, ale są trudniejsze. Ktoś, kto nie prowadził samodzielnych badań historycznych i nie jest erudytą oczytanym w klasycznych dziełach: Herodota, Tukidydesa, Polibiusza, Tacyta, Machiavellego, z późniejszych Gibbona, Mommsena, ze współczesnych (tu będę może subiektywny) Golo Manna i Ernsta Noltego, nie czytał niczego ze szkoły Annales, nie zna pamiętników wielkich mężów stanu, przynajmniej Talleyranda i Bismarcka, i który swoje poczucie bycia historykiem opiera na tym, że czytał mnóstwo innych autorów, powinien zwrócić uniwersytetowi swój dyplom, bo to mnóstwo książek – powiedzmy, że było ich mnóstwo – miało przeważnie charakter rozrywkowy lub wprost przeciwnie, syntetyczno-podręcznikowy, czyli nie naprowadzało umysłu na głębsze wymiary dziejów.
Nauka historii jest trudna jak wszystkie nauki, ale na poziomie, na jakim mogą poznać ją studenci, jest tylko rozrywką z większą lub mniejszą przymieszką indoktrynacji. Dyplom daje odwagę wypowiadania się, ale żeby tę odwagę uzasadniał, tego bym nie powiedział.
Skoro wspomniałem o dyplomach, dodam jeszcze: mówiłem czasami studentom filozofii, że gdy ukończą studia i otrzymają dyplom, a nie czytali „Esejów” Michela de Montaigne’a lub przynajmniej „Apologii Rajmunda Sebond”, to powinni przeprosić rektora i zwrócić dyplom.
Mówiono mi, że we Francji, gdzie nauka historii od wieków stoi bardzo wysoko, jeżeli tematem (w liceum lub na uniwersytecie – nie zapamiętałem) jest ich Wielka Rewolucja, to studiuje się, co się działo każdego dnia jej trwania. Czytając świetne dzieło Waleriana Kalinki „Sejm Czteroletni”, zdałem sobie sprawę, że w Polsce to, co się mówi o Konstytucji 3 maja, jest tylko retorycznym brzękadłem, bo żeby wiedzieć, czym ona była realnie i jaka nauka polityczna z niej wynika, trzeba by poznać każdy dzień obrad Sejmu Czteroletniego, łącznie z tym, co się działo na mieście w związku z tymi obradami, wyświetlić psychologicznie, dlaczego najwybitniejsi ludzie tego sejmu dali się tak łatwo oszukać królowi Prus, odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki wpływ kryteria towarzyskie miały na podziały polityczne, i przypatrzyć się mnóstwu faktów dotąd lekceważonych. Kto przeprowadziłby takie badania, zrozumiałby lepiej nie tylko dawne dzieje, ale zobaczyłby jaśniej także Polskę międzywojenną i dzisiejszą. Historia jest nauczycielką życia narodów, ale tylko brana w całej złożoności i konkretności zdarzeń.
Zabawiam się czasem w kremlinologa i do swoich zajęć dokładam oglądanie moskiewskiej telewizji. Jest ona przyjemnie nudna, odwrotnie niż polska, która jest nieprzyjemnie ciekawa. Prezydent Miedwiediew jest na ekranie uosobieniem dobrotliwości, łagodności; gdyby kiedyś wystąpił tak nerwowo, jak dajmy na to, Kaczyński albo Tusk, Rosjanie pomyśleliby, że tego dnia wstał lewą nogą. Wszystkim ludziom, których zaprasza do siebie lub których odwiedza, udziela dobrych rad i informuje, co powinni wiedzieć. Putin postępuje podobnie i wygląda to trochę tak, jakby cała wiedza potrzebna Rosji skupiała się w tych dwu głowach. Miedwiediew robi nadzwyczaj przyjemne wrażenie i ma się pewność, że jego dobrotliwość nie jest maską, lecz autentyczną naturą.
Telewizja nie ukrywa, że życie w Rosji jest dość brutalne. Premier Putin oznajmił kiedyś, że w Rosji dokonuje się proporcjonalnie 17 razy więcej zabójstw niż w Japonii, 13 razy więcej niż w Niemczech i trzy razy więcej niż w Stanach Zjednoczonych. Nie należy definiować ani oceniać systemu władzy niezależnie od jakości życia społecznego. Biorąc pod uwagę ten wzgląd, trzeba rządy Miedwiediewa i Putina określić jako paternalistyczne, a nie autorytarne, jak media światowe głoszą.
Z tego, co telewizja moskiewska pokazuje, można wywnioskować, że w najbliższych wyborach prezydenckich Włodzimierz Putin kandydował nie będzie i cała mobilizacja liberalnej (?) opozycji przeciw tej kandydaturze jest grubo, bo o kilka lat, przedwczesna. Miedwiediew pozostanie na stanowisku przez następną kadencję.
Warszawski rząd nie może przekazać społeczeństwu swojego autentycznego stanowiska w różnych sprawach, bo wszystko, co powie, jest zniekształcane przez telewizyjnych dziennikarzy. Wskutek tego my, obywatele, przeważnie nie wiemy, o co rządowi chodzi, i głupotę dziennikarzy przenosimy na ministrów. W Moskwie na razie tego nie ma – mówię o telewizji, nie o prasie drukowanej – i do Rosjan dochodzi dokładnie to, co prezydent i premier chcą im powiedzieć. Z tego powodu za granicą mówi się, że w Rosji media nie są wolne.
Wielbię Leszka Balcerowicza za rewolucję monetarystyczną, która wyzwoliła naród polski z kolejkowej niewoli. Za stanowisko w sprawie emerytur (ZUS czy OFE) bardzo go nie wielbię. Domaga się rzetelnej debaty, ale sam chwyta się bardzo nierzetelnych sofizmatów. Najważniejsze reformy rządów Buzka były drogie, w najlepszym razie niepotrzebne, a przeważnie szkodliwe. Reforma emerytalna, czyli sławne OFE, należała do tych ostatnich. Kasy chorych, reforma szkolnictwa średniego, reorganizacja kolejowa i administracyjna z powołaniem powiatów – wszystko to dużo kosztowało, a jakie przyniosło skutki, to widać od dawna. Na powołanie powiatów nikt się nie skarży, ale to nie znaczy, że nie obciążają one podatnika. Zadowolone są tylko partie, bo zdobyły dodatkowe posady służące wynagradzaniu aktywistów i aparatczyków. O ile inne reformy można tłumaczyć błędami, to reforma administracyjna opierała się na jawnie złych intencjach i politycznej złośliwości. Marian Krzaklewski, który tym wszystkim kierował z tylnego siedzenia, tak uzasadniał reformę administracyjną: jest ona potrzebna „aby wyzwolić Polskę z okowów komunizmu (…). W 49 urzędach wojewódzkich siedzi swoista komuna. Zmiana terytorialna jest więc ważnym elementem dekomunizacji”. Ówczesny premier Jerzy Buzek tę reformę i niektóre inne uzasadniał w ten sam sposób.
“Wielbię Leszka Balcerowicza za rewolucję monetarystyczną, która wyzwoliła naród polski z kolejkowej niewoli.”
Dzięki Balcerowiczowi, jedna czwarta społeczeństwa nie ma kartek (pieniędzy) wiec nie ma ich w kolejkach.
Rzeczywiście trzeba być Geniuszem na poziomie Balcerowicza by to osiągnąć
w “dziejach głupoty w Polsce” Bocheński przytacza fakt , iż caryca Katarzyna gwarantowała integralnośc Polski oraz zgodę na zwiększenie armii do 50 tysięcy w zamian za przystąpienie do wojny z Turcją i prawa dla innowierców . W odpowiedzi na to zawiązała się konfederacja barska i nastąpiły rozbiory. Tego w szkołach nie uczą.