Tu zdrajca i tam zdrajca

Tu zdrajca i tam zdrajca

Do propagandowego konfliktu wokół katastrofy smoleńskiej ustosunkował się profesor Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk. Byłem bardzo ciekawy, co on powie. Wyznał, że najbardziej prawdopodobną wersją katastrofy wydaje mu się raport Millera, ale nie odrzuca z góry zarzutów, jakie przeciw niemu wysuwa druga strona konfliktu. Rozróżnia on w tej sprawie oskarżenia – nad którymi boleje – od „rzetelnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy”. Tym rozróżnieniem jestem trochę zdziwiony, wydaje mi się ono źle przeprowadzone. Kto nie jest zainteresowany oskarżeniem, otrzymał już wystarczająco wszechstronne wyjaśnienia, a kto chce oskarżać, temu rzetelne wyjaśnienia nie są potrzebne. Nie są możliwe żadne takie badania czy wyjaśnienia, które nie stawałyby się natychmiast pożywką nowych oskarżeń. Gdy pojawia się problem, polski naukowiec w pierwszym odruchu, jak również po namyśle, rozwiązania oczekuje od uczonych zagranicznych. Amerykańska tabliczka mnożenia jest lepsza niż polska, bo w Ameryce nie ma sporu, ile jest siedem razy osiem, a w Polsce taki spór wybucha, gdy głos zabiorą księża i politycy. Pragnąc spokoju i pewności, profesor Michał Kleiber opowiada się „za powierzeniem ewentualnych badań naukowcom z zagranicy, niemającym związków z naszym krajem”. Sądzi on, że w sporze o Smoleńsk za mało jest rzetelnych argumentów, „a dzięki kompleksowym, międzynarodowym badaniom takie cenne argumenty moglibyśmy zdobyć” („Gazeta Wyborcza”, 14-15.04). Istnieją w tej sprawie kwestie wymagające naukowego badania, samo odczytanie czarnej skrzynki jest takim badaniem, ale podstawowy fakt jest oczywisty: samolot się rozbił, ponieważ pilot chciał wylądować, mimo że kontroler ostrzegał go jednoznacznie, że nie ma warunków do lądowania. Jeżeli tak prostego faktu nie chce się uznać, to nawet międzynarodowa komisja laureatów Nobla sporu nie rozstrzygnie. Mamy tu do czynienia przecież nie ze sporem naukowym, lecz z walką polityczną toczoną na razie środkami propagandowymi. Generał Augusto Pinochet miał nieostrożność przybyć na leczenie do Wielkiej Brytanii. Czytelnicy gazet pamiętają tę historię. Hiszpański prokurator zażądał jego ekstradycji, aby go sądzić w Hiszpanii za jakieś przestępstwa. Pinochet przed ekstradycją bronił się chorobą i immunitetem. Komisja złożona z najwybitniejszych prawników nie mogła uzgodnić poglądu, czy w świetle prawa Pinochetowi przysługuje immunitet: prawicowi prawnicy stwierdzili, że przysługuje, lewicowi, że nie przysługuje. Następnie poddano byłego dyktatora badaniom lekarskim i nastąpiło to samo: na podstawie tych samych badań ludzie prawicowi uznali, że Pinochet jest chory, a lewicowi, że zdrowy. W końcu sprawę musiał wziąć na swoją głowę minister spraw, nie pamiętam już, zagranicznych czy wewnętrznych. Auctoritas, non veritas rozstrzyga takie sprawy. Nic nie znaczą opinie naukowe w sporach religijnych, rasowych i międzypartyjnych. W swoim wymiarze faktycznym, empirycznym, katastrofa smoleńska nie ma w sobie nic politycznego, ale od pierwszej chwili została ujęta w kategorie polityczne. Ludzie podzielili się na tych, którzy pomyśleli: winę zwalą na Moskwę, powiedzą, że to zamach, i na tych, którzy od razu pomyśleli: to zamach moskiewski. (Warto może wtrącić, że pierwszą osobą spoza kręgów maryjnych, która publicznie (w „Rzeczpospolitej”) wysunęła podejrzenie zamachu zmontowanego na Kremlu, był Andriej Iłłarionow, zatrudniony w amerykańskiej fundacji moskiewski liberał. Moskiewscy liberałowie mają w kilku punktach coś wspólnego z kaczystami). Wyobraźmy sobie, że w momencie katastrofy premierem jest Jarosław Kaczyński, a Donald Tusk przywódcą opozycji. Czy premier Kaczyński mógłby wystąpić ze swoją dzisiejszą teorią zamachu? Oczywiście, że nie; poczucie odpowiedzialności by mu na to nie pozwoliło. Śledztwa, badań nie mógłby oddać w ręce UE czy NATO, bo tamte strony nie chciałyby go przejąć. Z grubsza biorąc, wszystko potoczyłoby się nieco w szczegółach inaczej, ale zasadniczo tak samo. Takiej okazji do popisania się rusofobią przed wyedukowanym w duchu „prawdy katyńskiej” narodem nie mogłaby zlekceważyć partia opozycyjna. Wtedy Platforma Obywatelska powołałaby własną komisję sejmową do prawdziwego zbadania katastrofy i nie wykluczam, że zarzut spisku polskiego premiera z rosyjskim byłby popisowym numerem propagandy PO. Dziedzina polityki partyjnej jest królestwem złej wiary, tu nikt nie myśli uczciwie i nie mówi szczerze. Propagandowy konflikt między PO i PiS nie może być rozpatrywany bez związku ze złowrogą religią Katynia. Zarówno Donald Tusk, jak Jarosław Kaczyński stoją na stanowisku, że „prawda o Katyniu jest mitem założycielskim III RP”. Mit założycielski, gdyby ktoś nie wiedział, jest tym, bez czego nie mogłoby trwać to, co on funduje.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety