Czas na zmiany?

Zastraszający spadek notowań SLD sprawia, że coraz częściej mówi się o zmianach. Ironia polega na tym, że hasło „Czas na zmiany!” towarzyszyło zwycięskiej kampanii SLD w nie tak dawnych przecież wyborach. Obecnie Sojusz musi zmieniać się sam.
Najczęściej omawianą zmianą jest zmiana premiera, tyle że nie wiadomo, na kogo by go wymienić. Innymi więc zmianami dyskutowanymi na łamach prasy są zmiany w samym SLD, między innymi odseparowanie się od SLD Stowarzyszenia „Ordynacka”, co zaproponował p. Lech Witkowski z Torunia w artykule w „Gazecie Wyborczej” (co, nawiasem mówiąc, jest charakterystyczne dla wszelkich dyskusji lewicy, która swoje sprawy zwykła załatwiać w „Gazecie”, dziwiąc się potem, dlaczego pisma uważane za lewicowe mają tak niewielką poczytność).
Propozycja p. Witkowskiego jest o tyle tajemnicza, że większość opinii publicznej nie wie, co to jest Stowarzyszenie „Ordynacka”. Niektórzy mówią, że jest to sentymentalne zgromadzenie dawnych kolegów ze Zrzeszenia Studentów Polskich, którego siedziba w czasach, gdy Kwaśniewski, Oleksy, Borowski itd. nosili jeszcze studenckie czapki, mieściła się na ulicy Ordynackiej. Jest to jednak zbyt poczciwe, dlatego też inni podejrzewają, że Ordynacka jest tworem zrzeszającym liberalną część SLD-owskiej elity politycznej i coś w rodzaju SLD-owskiego Opus Dei. Oderwanie się więc Ordynackiej od SLD oznaczałoby stworzenie nowej partii, szukającej dla siebie, jak wszystkie inne, miejsca w politycznym centrum.
Ciąg polityków, w tym także lewicowych, do centrum jest obecnie owczym pędem. Nie przeszkadza temu fakt, że im bardziej politycy pchają się do centrum, tym bardziej wyborcy odpychają od siebie polityków, czyniąc liderami popularności Leppera i Kaczyńskiego. Koronnym tego przykładem jest centrowa Unia Wolności, która zmarła praktycznie na anoreksję, czyli chroniczne niedożywienie głosami wyborców. Następnym kandydatem staje się obecnie SLD, który im bardziej robi się centrowy, a mniej lewicowy, tym trudniej znajduje popleczników i entuzjastów.
Można od biedy zrozumieć, że politykom nie chce się wykrzykiwać radykalnych haseł, stawać na czele mas i pospolitować się z niezamożnym plebsem, od czego pozycja centrowa radykalnie ich zwalnia. Byłoby to jednak usprawiedliwione, gdyby centrowa pozycja elit rządzących, choć mało popularna, sprawiała jednak w praktyce, że życie w naszym kraju staje się coraz lepsze, pogodniejsze i obfitsze w nadzieję, rozwija się produkcja, spada bezrobocie, a stosunki międzyludzkie coraz bardziej się cywilizują. Tymczasem jednak dzieje się zgoła odwrotnie.
Argumentem, którym nieustannie posługuje się centrum, usprawiedliwiając swoje niepowodzenia, jest argument czasu. A więc że trzeba poczekać, aż sprawy się ułożą, gospodarka zaskoczy, zaś bezrobocie się zassie. Argument ten działa jednak w ograniczonym zakresie. Dotyczy on od biedy procesów długiego trwania, jakimi są procesy gospodarcze, słabo jednak psuje do innych zjawisk społecznych, które spotykamy codziennie.
Oto dwa przykłady, wzięte z życia.
W Szkole Głównej Handlowej, państwowej wyższej uczelni o stuletniej tradycji, wybuchło coś na kształt buntu studentów na wieść o tym, że władze uczelni zamierzają wpuścić do SGH grupę ośmiuset odpłatnych studentów, motywując to względami komercyjnymi. Słuchacze SGH – placówki, z której nawiasem mówiąc, wywodzi się spora część obecnych liderów Ordynackiej, uznali to, i słusznie, za obniżenie wartości dyplomów, które po zakończeniu studiów wyda im ta uczelnia. Ich rozumowanie jest proste: dostanie się na państwową, a więc nieodpłatną uczelnię, jest sprawą trudną, o jedno miejsce walczy tu kilkunastu kandydatów, a więc ci, którzy się dostali, a w dodatku ukończyli studia, stanowią niewątpliwie grupę wyselekcjonowaną, godną zaufania. Widać to wyraźnie w porównaniu z uczelniami prywatnymi, na które właściwie może się dostać każdy, kto ma byle jaką maturę i pieniądze na studia, być zaś wyrzuconym z takiej uczelni za nieuctwo czy głupotę jest praktycznie niemożliwe, ponieważ każdemu rektorowi zadrży ręka, gdy ma wyrzucić studenta wartego circa 700 zł miesięcznie. Walkę o miejsca w niepłatnej uczelni państwowej wygrać może także – teoretycznie przynajmniej – młodzieniec z ubogiej rodziny, ale za to wybitny, podczas gdy kupić sobie miejsce w szkole odpłatnej da radę byle zamożny z domu bęcwał.
Mamy obecnie 1,7 mln studentów, a więc cztery razy więcej, niż było ich w czasach PRL, ale 900 tys. z tej liczby to studenci płatni. Zaś rektor SGH w internetowym czacie ze swoimi słuchaczami mówi szczerze, że musi przyjąć owych 800 odpłatnych studentów, ponieważ z roku na rok dostaje coraz mniej pieniędzy na prowadzenie swojej uczelni.
A więc czy na to też potrzeba czasu, jak nam tłumaczą politycy centrowi, czy też po prostu autentycznej lewicy, stawiającej na naukę i społeczną równość szans w dostępie do nauki i oświaty jako na jeden z najważniejszych swoich postulatów?
Oto przykład drugi. Państwu Wojnarowskim urodziło się już drugie dziecko z rzadko występującą wadą genetyczną, skazującą je właściwie na niezdolność do samodzielnego życia. Przyczyną tego nieszczęścia jest odmowa badań prenatalnych, o jakie błagali – ostrzeżeni przez pierwsze narodziny niepełnosprawnego potomka – rodzice dziecka. Ale badań prenatalnych im odmówiono. Lekarze twierdzą, że matka dziecka zgłosiła się do szpitala z prośbą o aborcję, czego jej oczywiście odmówiono, ratując tym samym lekarskie dusze dla życia wiecznego, ale skazując przy okazji cztery osoby, rodziców i dzieci, na męczarnię w życiu doczesnym.
Pamiętam, jak niedługo po roku 1990 zaszczuto do końca – bo umarł w rezultacie obrzydliwych szykan – polskiego uczonego, który postawił polską naukę o życiu prenatalnym na niespotykanych gdzie indziej wyżynach, teraz zaś oglądamy tego dalsze skutki. Wówczas mówiliśmy, że jest to wina klerykalnej prawicy. Ale co się zmieniło dzisiaj, pod rządami lewicy, tyle że prawoskrętnej i scentrowanej jak koło zepsutego roweru?
Czy dla odwrócenia tej makabry też potrzeba czasu, czy też po prostu lewicy – świadomej, dlaczego właściwie używa tej nazwy, związanej z postępem społecznym i jasnością myśli?
Wszyscy mówią, że nadszedł czas na zmiany. Ale chodzi tu ciągle o takie zmiany, o których mówił kiedyś Talleyrand: „Trzeba wszystko zmienić, aby wszystko pozostało po dawnemu”.

 

Wydanie: 2003, 21/2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy