Dobrzy chłopcy

Dobrzy chłopcy

Skrajnie chłodny wrzesień znalazł odpowiedź w nadzwyczaj ciepłym przełomie października i listopada, nie ma w tym nic dziwnego, ale kanapowe trolle zawsze znajdą powód do wywołania shitstormu. Podwarszawka dała się właśnie wkręcić w inbę, bo ten i ów oznajmił, że radość z ciepłej jesieni jest oznaką ignorancji. Bo to efekt cieplarniany, zatem należy się umartwiać, a nie smażyć kiełbaski na ogniu z pożaru własnego domu. Jak było zimno, to jeszcze gorzej, bo zachodu słońca w Milanówku nie widać przez smog, Konstancin śmierdzi paloną oponą, a Podkowa Leśna ucieka od węgla w ślad węglowy i leci leczyć depresję do ciepłych krajów.

Pewnie więc jestem głupi, choć nie zawsze mam szczęście, ale nijak nie umiem się smucić tym, że w Zaduszki mogę zdjąć koszulę i wylegiwać się na słońcu, zamiast, jak to zwykle bywało, grzęznąć w błocie pośniegowym, inhalując spaliny. Wojna już przyszła, nędza idzie, a za nią głód i szczękanie zębami – człowiek ma doprawdy zbyt mało powodów do uśmiechu, by się z każdego tłumaczyć. Ja tam np. ostatnio chodzę po Beskidach, zbierając opowieści o karpackich zbójnikach. Przyjemnie i pożytecznie, bo rośnie od tego chęć napisania cyklu zbójnickich historii, do których kinowego potencjału przekonuję się z każdym krokiem między wioskami i górami. Filmy o Janosiku żadną miarą tematu nie wyczerpały, rzekłbym nawet, że odwróciły uwagę od naszych rodzimych zbójów z północnej strony Karpat. Zbójnictwo rozgościło się w regionalnych kulinariach niższego rzędu – od „placka po zbójnicku”, przez tanie piwo, aż po destylaty ciupagą pisane; znak parzenicy pomaga opchnąć ceprom każde straganowe badziewie, ale jeśli się przedrzeć przez warstwy cepeliady, odkryć można fascynującą i nadzwyczaj malowniczą historię dwóch wieków zbójowania. Był to sposób na ucieczkę od biedy, do grup zbójeckich przystępowali życiowi outsiderzy, niekoniecznie „urodzeni mordercy”.

Mit o rabowaniu wyłącznie bogatych (o rozdawaniu biednym nie ma co wspominać) nie ma faktycznych podstaw. Miłość ludu do „dobrych chłopców” (tak nazywali zbójów górale) wynikała raczej z tego, że siłą rzeczy najwięcej obrywało się tym, którzy mieli co stracić – kupcom, możnym, „panom”, w dodatku zbóje byli „swoi”, rekrutowali się najczęściej z warstw chłopskich. Na większy łup trzeba było bardziej się wysilić, ale bywało, że i za kilka serów owczych i kromkę z masłem gardła podrzynano po wioskach. Niektórym osadom tak bandyterka się naprzykrzała, że tamtejsi zaczęli kombinować jakieś samoobronne stowarzyszenia, ale w takich Roczynach u stóp andrychowskiego Beskidu zbóje znaleźli i na to sposób. Poczęli napadać na szczudłach, co po pierwsze budziło skrajny popłoch gawiedzi (cóż to za nienaturalnie wysokie demony wylazły z lasu), a po drugie pozwalało znacznie szybciej się przemieszczać. Zbójnicy szczudlarze – toż to czyste kino, podobnie jak legendarne pojedynki taneczne zwaśnionych grup, skąd miały się wziąć nazwy niektórych polan, np. Taneczniki. Żywieccy zbóje mieli w tych miejscach urządzać huczne tańcowania na złość watażkom orawskim. Historia bandy niejakiego Baczyńskiego, która przy okazji pacyfikowania wioski zgarnęła z dworu pod Łętownią także klawikord, jest już znana z literatury, co nie umniejsza jej niesamowitości. Instrument ciążył, grać zbytnio nie umiano, więc się w końcu znudził zbójcom i poszedł z ogniem. Ognisty klawikord na górskiej hali nie jest mniej surrealny od płonącej żyrafy.

Również zbóje nizinni mieli fantazję, z której powinni skorzystać filmowcy – np. przez mazowieckie bagna przeprawiali się na oswojonych łosiach, dzięki czemu nie zapadali się z towarem w torfowiskach. Niezliczonymi legendami obrosły domniemane miejsca ukrycia skarbów, owe „zbójeckie piwnice”, czyli rozpadliny skalne Karpat Fliszowych. Życie zbójnickie długo nie trwało – obławy jednak były nader skuteczne, a i łatwo było paść ofiarą zdrady, kto zatem nie zdążył się nacieszyć grabieżą na bieżąco, ginął głodny „śmiercią kwalifikowaną”. W ówczesnym sądownictwie oznaczało to łamanie kołem, ćwiartowanie lub rozrywanie końmi (tylko harnasie mieli przywilej powieszenia na haku). Zbóje nie myśleli o lokatach kapitału, więc nie spodziewałbym się zakopanych przed wiekami skarbów, ale nieufność ludowa wobec grotołazów pozostała żywotna do dziś („Po co wy tam wchodzicie, pewnie po skarby!”). Miłośnicy speleologii z Wisły-Malinki współcześnie przejawiają atawistyczną niechęć do ujawniania swoich spektakularnych odkryć, przez co wszelkie oficjalne dane i statystyki dotyczące poznania polskiego pseudokrasu są niepełne i zdezaktualizowane.

Parę dziur już w Beskidach odkryłem, skarbów dotąd nie znalazłem, ale wobec nadchodzącego kryzysu być może wzmogę poszukiwania – wszak prekariuszowi łatwiej znaleźć dukaty w pieczarze, niż osiągnąć zdolność kredytową.

Wydanie: 2022, 46/2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy