Dr Duda odbył już konsultacje z przedstawicielami wszystkich ugrupowań i oświadczył, że jest dwóch poważnych kandydatów na premiera: Donald Tusk i Mateusz Morawiecki. Nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie tak oświadczył. Tusk został oficjalnie zgłoszony przez demokratyczną koalicję, Morawiecki zgłoszony nie został, przeciwnie: jego partia daje sygnały, że stanowisko premiera mogłaby oddać. Koalicja zgłaszająca Tuska dysponuje 248 głosami, Morawiecki miałby tylko 194 głosy. Jeżeli zatem ci dwaj politycy mieliby w równym stopniu być poważni, to niepoważny jest – jak zawsze – dr Duda. Zawsze lubiłem słuchać dr. Dudy. Zwłaszcza w chwilach jego wzmożenia i podniecenia, gdy podnosił głos i wzbijał się na wyżyny patriotycznej moralistyki: „Jakaś wyimaginowana wspólnota, z której dla nas niewiele wynika”; „Nie będą nam tutaj w obcych językach narzucali, jaki ustrój mamy mieć w Polsce”; „Niemcy chcą wybierać w Polsce prezydenta? To jest podłość, ja się na to nie zgadzam!”. Ostatnio dr Duda zacytował powiedzenie z czasów okupacji: „Tylko świnie siedzą w kinie”, i tak jakoś w tym się rozsmakował, że teraz nazywa już świnią każdego, kto kiedyś brał udział w wyborach w PRL. „Gazeta Wyborcza” zwróciła uwagę, że w ten sposób zaliczył do świń także kardynałów Wyszyńskiego i Wojtyłę. Ale u dr. Dudy z historią zawsze było nietęgo. Dziś jednak dr Duda ma swoje polityczne pięć minut. Rządzi. Już nie jest Adrianem dopraszającym się ucha prezesa. Raz wreszcie wszystko od niego zależy – prawdziwy przywódca narodu. Na audiencje przychodzi do niego cała Polska – rząd i opozycja, władza obecna i przyszła. A on uprzejmie wszystkich przyjmuje. Wszystkich – nawet Tuska. Choć zaledwie przed paru miesiącami chyżo podpisywał lex Tusk i nawet nie udawał, że chodzi o sprawę. „Nigdy nie zrozumiem – krzyczał – jak można porzucić ważną funkcję w Rzeczypospolitej Polskiej, ważny, odpowiedzialny urząd, po to żeby pracować gdzieś w Brukseli”. Co z tego, że krzyczał nie na temat, ważniejsze, że dodał: „Są granice pazerności na pieniądze”. I tu już przesadził, bo to kiedyś on sam, dr Duda, jeździł przez parę lat wykładać w prywatnej Wyższej Szkole Pedagogiki i Administracji w Poznaniu, a rachunkami za przeloty i hotele obciążał Sejm. Salus rei publicae suprema lex (Dobro rzeczypospolitej najwyższym prawem). Nie sądzę, by po dr. Dudzie można było się spodziewać realizacji tej starożytnej maksymy. Dla niego prawem najwyższym jest zawsze dobro partii i dobro jej prezesa. I to prawo najwyższe skutecznie niweluje u niego naukę prawa wyniesioną ze studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, naukę, z której uzyskał niegdyś stopień doktora. Dr Duda nigdy nie powie: „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania”, bo tu all rights reserved i prezes mógłby się pogniewać. Ale – nie mówiąc – robi. To znaczy wykonanie kolejnych zadań potwierdza czynem. Szkoda, że prezes go nie docenia, ale trudno, dr Duda nie jest jego bratem. Nie jest nawet podobny do brata. Skoro więc dr Duda ma dziś swoje pięć minut, to korzysta z nich i się namyśla. A to rokuje dobrze. Wszak dopiero co, w sprawie lex Tusk, działał jak błyskawica i wyszło, jak wyszło: po czterech dniach trzeba było wszystko odkręcać. Teraz rozważa, analizuje, konsultuje i – kto wie? – może nawet się uczy, bo sam kiedyś wyznawał, że lubi się uczyć. A sytuacja rzeczywiście jest nowa. Cohabitation z opozycją? Z Tuskiem o wilczych oczach? Z tym największym zagrożeniem dla Polski? O ileż bezpieczniej, spokojniej i przytulniej było dotąd w ramionach prezesa. Dr Duda będzie więc zwlekał do ostatniego dnia. Ma do tego prawo. A że to prawo nijak się ma do interesu Polski – o to mniejsza. Dr. Dudzie chodzi o to tylko, by koledzy jeszcze porządzili. Oraz by poniszczyli, co trzeba. I raz jeszcze najedli się do syta. A pieniądze unijne, które wreszcie mógłby załatwić Tusk? A od tego to już uchowaj Boże – nie mógł ich załatwić Morawiecki, nie ma prawa załatwić Tusk. A jak nie załatwi, jak nie wypełni obietnic… „Może… może… strach mnie bierze, apopleksją będzie tknięty… Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba”. To nie ja, to nawet nie dr Duda. To tylko stary Fredro. Na progu swej prezydentury dr Duda sam siebie określił mianem niezłomnego. Z kolei przed paru laty Jakub Żulczyk oświadczył, że dr Duda jest debilem.









