Drink Saddama i geny Dyducha

Na saloonach – w Teksasie i u nas także, bo przyjaźń z kowbojami, jak się okazało, datuje się od czasów starożytnych – wciąż analizuje się, dlaczego Blitzkrieg, a więc wojna, która miała być błyskawiczna jak zupa Knorra, ś l i m a c z y się i ma szansę wejść do słynnej księgi rekordów jako najdłuższy Blitzkrieg w historii. Ślimak pokazał rogi, a żaden amerykański żołnierz nie wie, że po to, by ruszył do przodu, trzeba dać mu paliwa, czyli sera na pierogi.
Operacja pustynna burza udała się, ale pacjent umarł.
Byłoby zdrowiej, gdyby na teksańskim podwórku ujeżdżano mustangi, a strudzeni kowboje po udanej przeprawie z bydłem przez rzekę pili whisky w saloonie. Tymczasem u nas w stolicy, w lokalu Monaco, serwuje się płonący drink Saddama. Spirytus płonie w nim jak podpalone pole naftowe, a drink cieszy się wielkim powodzeniem u okolicznej ludności.
Mimo zamiany najlepszego przyjaciela na innego, jeszcze bardziej najlepszego, i tak koktajl Mołotowa wciąż jest na TOP-ie. Zanikł natomiast patriotyczny, biało-czerwony napój zwany „Tata z mamą”, spirytus z sokiem wiśniowym, w proporcji pół na pół, dobry napitek, odpowiedni także do pieczętowania surowej męskiej przyjaźni na szczycie, która ostatnio jakby się ugotowała. Na twardo.
„Tatę z mamą” pijało się na weselach, ale tak już jest, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, nawet jeśli jest to rzeka alkoholu.
Nie tak dawno piliśmy toast: „Umarł socjalizm, niech żyje kapitalizm!”. Pragnęliśmy go jak małpa z brzytwą pragnie dżdżu.
Wszystko się zmienia, drogą rewolucji albo ewolucji. Pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, drink gorszy zastępuje lepszy. Jedne gatunki giną, inne się mnożą bez umiaru. Dotąd na naszych terenach żyły zwierzęta, do których przywykliśmy. Pijane i brudne świnie do podkładania, jelenie z landszaftów ryczące na rykowisku jak pewien poseł na mównicy, choć on raczej z bólu nad Polską ryczy, jak ranny łoś; są też jelenie z rogami przyprawionymi przez bure suki, a to z salonowym lwem, a to z chytrym lisem. Nie każdy lew jest Lwem i nie każdy lis jest od razu Lisem. Znane są Kaczory oraz głośno piejące koguty z ligi rodzin, marzące o tym, żeby kurnik był potęgą demograficzną. Obserwujemy krowy, co dużą ryczą, mało biomleka dają, a za to chcą biopaliw i dopłat bezpośrednich z naszych dziurawych kieszeni.
I jakby tego było mało, w miastach i miasteczkach zalęgły się ośmiornice! Drapieżne głowonogi żywiące się rybami. Nawet grubymi. Drobne połapano, mogliśmy oglądać je na ekranie.
Kapitalizm przyniósł nową dyscyplinę sportową: wyścig szczurów. Do stanowisk, do miejsc na listach wyborczych. Do nagród i odznaczeń, do bycia w Komisji Śledczej, w Krajowej Radzie, w radzie nadzorczej, miejskiej, gminnej, byle być. Zostało rozstrzygnięte fundamentalne pytanie Ericha Fromma: mieć czy być? Każde dziecko dziś wie, że odpowiedź brzmi: mieć.
Jak m a s z, to możesz b y ć szanowanym szefem Ośmiornicy, ale o władzę trzeba walczyć jak pies o życie podczas zamkniętych pokazów dla amatorów albo jak polski Tygrys na niemieckim ringu.
Czasami ktoś uwierzy, że jest wielki, i hardo jak Szczur z fraszki, siedząc na ołtarzu podczas mszy, woła: „Mnie to kadzą”. Wszyscy w pewnym wieku, którzy chodzili do szkoły, kiedy czytano lektury, wiedzą, jak skończył ów arogancki poseł gryzoni. Zakrztusił się dymem kadzideł, a wtedy „wypadł na niego kot” i udusił.
Według Marka Dyducha, Mysz Kościelna nie poci się ze strachu i nie jest już biedna, i coraz więcej chce, chce i chce, sera naszego powszedniego, tłamsi wszystkich i broni swych przywilejów. Ciągnie zaś dobra wszelkie, zwłaszcza gdy rządzi lewica; handluje owa mysz, czym się da, chce do Europy wejść, ale tylko wtedy, gdy zapis o wartościach się uwzględni i wszystkie kury będą, zgodnie z prawem naturalnym, wysiadywały jaja aż do skutku.
Tak wygląda sprawa według świeckiej ewangelii wcale nie świętego Marka, wręcz przeciwnie, sekretarza generalnego SLD.
Za takie herezje musiał w Dyducha piorunek w osobie biskupa Pieronka strzelić. Wcześniej znanego z miłosiernej wypowiedzi na temat delikatnej posłanki Jarugi-Nowackiej, którą porównał do betonu odpornego nawet na wytrawianie kwasem. Inkwizycją powiało, choć to już tylko tradycja tortur ukryta w języku. Także teraz biskup nie nadstawił, jak uczy Pismo, swego drugiego policzka, ale walnął na odlew w adwersarza, mówiąc zręcznie: „To nie jest pierwsze takie wystąpienie pana Dyducha. Zdaje się, że on się w tym wyspecjalizował, ma to w genach”, a więc się po mamusi i tatusiu oraz dziadkach sekretarza przejechał jak po burej suce i ostro po genach biczem smagnął, zgodnie z biblijną przestrogą „Ojcowie jedli kwaśną jagodę, a zęby synów ścierpły”. A myśmy naiwnie myśleli, że za grzechy ojców już syn nie odpowiada. By już zupełnie wroga klasowego pognębić, zbagatelizował jego słowa, twierdząc, że to dowód słabości SLD, bo zawsze jak słabnie, to atakuje kościół. Zaraz też obruszył się Józef Oleksy i odciął się od Dyducha, nazywając jego wypowiedź „okazjonalną” i zjazdową. Mówił, że SLD nie chce walczyć z myszą kościelną, nie odbierze jej sera, absolutnie. To zrobiło wrażenie gry, w której role rozpisano na wujka dobrego Oleksego i złego wujka Dyducha. Z SLD powstało zwierzę podobne raczej do LSD, misje się w nim pomieszały, lewicowa z prawicową, a ponad zagubioną partią płynie Archanioł, biskup Pieronek, który wypełnia działalność misyjną swego ugrupowania lepiej niż telewizja publiczna.

Wydanie: 15/2003, 2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy