czyli osobliwości Sejmu kontraktowego Ustawa oświatowa z 1991 r. zakreśliła ramy prawne kształcenia w szkołach niepublicznych. Pod wspólnym szyldem pomieściła dwa typy placówek: społeczne, które obowiązuje zasada non profit (zarządzane są przez stowarzyszenia), i prywatne, gdzie o wszystkim decyduje właściciel. Po zaledwie trzech latach powstało prawie tysiąc szkół niepublicznych. I były one bardzo różne. Od takich, które pozostały wierne zasadom zapisanym w statutach, po takie, gdzie wykiełkowały nowe patologie. Gdzie rodzice uznali, że płacąc czesne, kupują dziecku promocję („Za co ja tyle płacę, skoro on ma takie marne stopnie?”). Niektóre szkoły prywatne obiecywały cuda: bezstresowe nauczanie, żadnych prac domowych, pięć języków obcych, elitarne sporty, ekologiczne posiłki. I astronomiczne czesne. Kiedy anglista w jednej z takich szkół polecił uczniom wykuć słówka na pamięć, dzieci poskarżyły się dyrektorce. Ta wezwała go na dywanik i zarzuciła, że stosuje „prymitywne metody rodem ze szkoły komunistycznej”. Ustawa oświatowa dopuszczała ogromną dowolność przy tworzeniu szkół prywatnych. Toteż wiele z nich zakładali rzutcy biznesmeni działający w myśl zasady: wczoraj biznes gastronomiczny, dziś samochodowy, a jutro oświatowy – byle trafić w popyt. Powstało też wiele placówek katolickich. Z upływem czasu entuzjazm dla szkół niepublicznych wygasał, a czesne w nich rosło. Różnią się poziomem nauczania i wymaganiami. Jedno jest pewne – trafiają tam dzieci rodziców, których na to stać. W 2019 r. odżył temat szkół alternatywnych. Deforma oświaty, przepełnienie liceów, do których trafiły dwa nowe roczniki, problemy kadrowe w placówkach publicznych – wszystko to ogromnie zwiększyło popyt na edukację niepubliczną. Zapewne powstaną nowe szkoły, mam jednak wrażenie, że limit wartościowych inicjatyw oświatowych się wyczerpał. Niewątpliwie narodzą się nowe biznesy edukacyjne, bo popyt rodzi podaż. Ale nowych szkół twórczych nie widzę na horyzoncie. Brakuje inicjatyw edukacyjnych ze strony lewicy. A przecież ma ona w tym zakresie piękne tradycje, takie jak szkoły Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Dlaczego w obliczu klerykalnej inwazji na oświatę publiczną lewica nie wznowiła działalności tych szkół, nie reaktywowała Towarzystwa Wiedzy Powszechnej? Świeckie szkoły z etyką, wychowaniem obywatelskim, religioznawstwem oraz podstawową wiedzą z zakresu prawa i ekonomii, oferujące stypendia uczniom z uboższych rodzin, z pewnością cieszyłyby się zainteresowaniem. Ich absolwenci mogliby z sukcesem stawić czoło młodzieży wychowanej w kulcie Maryi Królowej Polski. * W parlamencie po transformacji widać było przejawy politycznego seksizmu. I dramatyczny brak kultury politycznej. Najmniej rozgarnięty poseł, sukcesor politycznego przypadku, dzięki któremu kilkaset głosów uczyniło zeń reprezentanta narodu, uważał się za kogoś dużo lepszego od najaktywniejszej posłanki. Kobieta polityk? Ech… bądź pan poważny! Posłanki mówiły: koledzy posłowie dają nam odczuć, że jesteśmy kimś gorszym. Ci z partii z chrześcijaństwem w programie demonstrowali wojujący antyfeminizm. A właściwie prostacką pogardę dla kobiet. „Co trzeba wpierw? Wpierw trzeba myśleć, a później chcieć! Czy bez myślenia kobieta mogłaby być zapłodniona? Tylko wtedy, gdyby była wiatropylna!”, perorował z trybuny sejmowej poseł Jan Świtka, aktywny członek komisji nadzwyczajnej do rozpatrzenia projektu ustawy „O ochronie prawnej dziecka poczętego”. Chodziło o to, skąd biorą się niechciane ciąże. A skąd wziął się projekt? To Krajowe Duszpasterstwo Rodzin zwróciło się do parlamentarzystów o podjęcie tego tematu. Poseł Świtka zaś twórczo rozwijał wątek wiatropylności w duchu polowania na czarownice – kusicielki niewinnych mężczyzn. Senator Walerian Piotrowski z kolei spekulował na temat duchowości plemników. Czy plemnik ma duszę? Tu nie osiągnięto zgody. Inny mędrzec dowodził, że ponieważ kobiety z natury są głupsze, to prawo powinno je chronić przed samodzielnymi, bezmyślnymi decyzjami. Następny znawca zagadnienia cytował źródła, wedle których „kobieta jest niższą odmianą anioła i wyższą odmianą zwierzęcia”. Obrady tej komisji przypominały kabaret. Ich atmosfera była tak przesycona mizoginizmem, że żadne pióro tego nie opisze. Ale wszystkim piórom w pewnym momencie groziło wyrzucenie za drzwi, aby dziennikarze nie demoralizowali wyborców opowieściami o tym, jak świetnie bawią się w parlamencie. Nawet rozwaga i niezwykły w tych okolicznościach spokój posłanki Józefy Hennelowej, wiceprzewodniczącej, nie wystarczały do sprowadzenia obrad na merytoryczne tory. Powołanie tej komisji
Tagi:
antyklerykalizm, antykomunizm, Bogumił Bob, Edmund Bilicki, edukacja, Halina Nowina-Konopczyna, historia PRL, III RP, Iris Rossing, Józefa Hennelowa, komunizm, kościół w polsce, Lewica, oświata, polska prawica, PRL, reforma edukacji, Sejm kontraktowy, szkoły niepubliczne, szkoły prywatne, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, Walerian Piotrowski









