Jedyną możliwością przeprowadzenia wyborów zgodnie z konstytucją w czerwcu lub w lipcu jest zrzeczenie się urzędu prezydenta przez Andrzeja Dudę Jeśli Andrzej Duda nie zrezygnuje ze stanowiska prezydenta, to zgodnie z prawem wybory można przeprowadzić dopiero po zakończeniu jego kadencji. Każda wcześniejsza data oznaczać będzie złamanie konstytucji. Gdy prominentni przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości powtarzają jak mantrę, że wybory prezydenckie muszą się odbyć 28 czerwca, to warto przypomnieć, że ów termin nie wynika z jakichkolwiek obowiązujących przepisów. Co więcej, jest z nimi ewidentnie sprzeczny. To wyłącznie widzimisię liderów partii rządzącej, którzy chcą mieć wybory akurat w tym dniu, bo im ta data pasuje – i nie przejmują się obowiązującym prawem z konstytucją na czele. Przedstawiciele PiS roją sobie, że wybory muszą być najpóźniej 28 czerwca, bo ponoć wtedy można jeszcze przed końcem kadencji Andrzeja Dudy, czyli przed 6 sierpnia, wykonać wszystkie czynności wynikające z ustawy o korespondencyjnych wyborach prezydenta. Tyle że te ich zamysły nie mają żadnego znaczenia, bo konstytucja stwierdza jasno w wielokrotnie już cytowanym art. 128: „Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej”. Najpóźniejszym dniem na legalne przeprowadzenie wyborów była zatem sobota 23 maja, pod warunkiem że zostałaby uznana przez premiera za dzień wolny od pracy. Pisowska większość sejmowa w tym celu wprowadziła w nowelizacji ustawy o tarczy antykryzysowej zapis, że premier może ogłosić dzień wolny od pracy, jeżeli w kraju panuje stan zagrożenia epidemicznego lub epidemii. Ale Jarosław Kaczyński nie dogadał się z Jarosławem Gowinem – i okazało się, że Zjednoczona Prawica nie jest na tyle zjednoczona, by zaakceptować 23 maja. Każdy inny, późniejszy termin wyborów zapisany w takiej czy innej ustawie (czyli akcie prawnym niższej rangi niż konstytucja) oznacza złamanie ustawy zasadniczej, ewidentne bezprawie i prymat woli grupki trzymającej aktualnie władzę nad prawem. Co stanowi krok ku dyktaturze. Dziwią więc nieco słowa marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego, że „sytuacja z punktu widzenia konstytucji jest zawikłana bardziej niż węzeł gordyjski”. Otóż absolutnie nie jest zawikłana. Jest prosta jak drut. Akurat w niewielu przepisach konstytucja jest tak konkretna jak w regulacji wyborów prezydenckich. Wszystko jest oczywiste Tu naprawdę nie da się nic zachachmęcić. Terminy są jasne i oczywiste: wybory nie wcześniej niż 100 i nie później niż 75 dni przed końcem kadencji. Art. 128 jest całkowicie jednoznaczny, a w konstytucji nie ma żadnego innego, sprzecznego z nim przepisu, który otwierałby pole do jakichkolwiek interpretacji. Prezes Jarosław Kaczyński upiera się jednak przy 28 czerwca i mówi, że nie ma możliwości zmiany, a ci, którzy to proponują, sieją zamęt i za nic mają konstytucję. W rzeczywistości on sam ma za nic ustawę zasadniczą, domagając się rozwiązania, które w oczywisty sposób łamie konstytucję. Gdyby z kolei szef PiS wcześniej nie upierał się, sprzecznie z prawem i – jak widać – nieskutecznie, przy majowym terminie wyborów, legalne rozwiązanie było oczywiste: Rada Ministrów zgodnie z art. 232 konstytucji wprowadza stan klęski żywiołowej. Ustawa o stanie klęski żywiołowej wprost stwierdza, że może on być wprowadzony m.in. z powodu masowego występowania chorób zakaźnych ludzi. Maksymalny czas trwania to 30 dni z możliwością przedłużania przez Sejm, ale czas minimalny nie jest określony, więc stan klęski żywiołowej może być np. kilkudniowy (a teoretycznie nawet kilkugodzinny). Potem jeszcze musi minąć 90 dni, w trakcie których nie wolno przeprowadzać wyborów (art. 228 konstytucji). Gdyby rząd np. pod koniec marca wprowadził na krótko stan klęski żywiołowej, wybory prezydenckie, absolutnie zgodnie z prawem, mogłyby się odbyć na początku lipca. Czyli zaledwie parę dni po 28 czerwca, przy którym tak upiera się prawica. Tyle że szef PiS chciał upiec dwie pieczenie: wprowadzać kolejne ograniczenia, ale bez ogłaszania stanu nadzwyczajnego, po to by wybory odbyły się w warunkach, w których tylko Andrzej Duda praktycznie prowadzi kampanię wyborczą. I nie wyszło, a zamiast Małgorzaty Kidawy-Błońskiej pojawił się nowy, groźniejszy konkurent. Jest na to nawet przysłowie: chytry dwa razy traci. W dodatku niepotrzebne zamieszanie wprowadziła Państwowa Komisja Wyborcza, która z niejasnych powodów wydała uchwałę










