Dziadowska jesień życia

Dziadowska jesień życia

Czy po śmierci emeryta jego świadczenia przejmie rodzina, czy zagarną je fundusze emerytalne?

Im bliżej do 1 stycznia 2009 r., kiedy to zaczną być wypłacane pierwsze emerytury podług nowego systemu, tym wyraźniej widać, że padliśmy ofiarą szeroko zakrojonej mistyfikacji dokonanej, używając języka prawniczego „wspólnie i w porozumieniu” przez władze państwowe, powszechne towarzystwa emerytalne, większą część mediów i ekspertów od zabezpieczenia społecznego.
Ogół Polaków został z pełną premedytacją wprowadzony w błąd (czy wręcz oszukany) co do wysokości przyszłych świadczeń. Reforma, przyjęta w 1998 r., przez koalicję AWS-UW i realizowana przez rząd Jerzego Buzka (jej zręby stworzono jednak wcześniej, gdy u władzy był jeszcze SLD), uzależniła wysokość przyszłych emerytur od wielkości wpłacanych składek. Żaden, dosłownie żaden profesor będący ojcem chrzestnym reformy emerytalnej ani żaden decydent nawet nie zająknął się o tym, że przejście na wypłaty z dwóch filarów (ZUS i otwarte fundusze emerytalne) oznaczać będzie spadek emerytur o blisko jedną trzecią w porównaniu z tym, co dziś otrzymuje się tylko z jednego, ZUS-owskiego filara, najwięcej zaś stracą ludzie najmniej zarabiający.
Przeciwnie, obiecywano, iż reforma emerytalna będzie korzystna dla wszystkich, a reklamy OFE kusiły wspaniałymi wizjami jesieni życia czekającej polskich seniorów. Jednocześnie świadomie kłamano na temat rozwiązań niekorzystnych dla przyszłych emerytów. Szeroko reklamowano możliwość dziedziczenia środków gromadzonych w funduszach emerytalnych, przemilczając jednak to, że samych emerytur wypłacanych z drugiego filara nie można dziedziczyć.

Na własnej skórze

Wszyscy ci, którzy są odpowiedzialni za przygotowanie i wdrożenie tak niekorzystnej dla obywateli reformy, ukrywali prawdę z obawy przed oporem społeczeństwa. Jak mówi prof. Tadeusz Szumlicz, wybitny znawca zagadnień emerytalnych, gdyby rzetelnie przedstawiono jej konsekwencje, uzyskanie przyzwolenia społecznego byłoby mało prawdopodobne. Kto bowiem, z wyjątkiem najlepiej zarabiających, którzy na polskiej reformie emerytalnej nic nie stracą, zgodziłby się na nowy system, wiedząc, że jego emerytura będzie stanowić nie 70% płacy (to wielkość przeciętna, gorzej zarabiający otrzymują nawet do 90%) jak obecnie, ale najwyżej 50%?
A przyzwolenie było konieczne, bo głównym celem reformy jest doprowadzenie do tego, by koszty swej emerytury ponosił przede wszystkim sam obywatel, a nie państwo. Cel drugi, teoretycznie mniej ważny, a w praktyce bardzo, to uruchomienie całego, bardzo lukratywnego, biznesu związanego z istnieniem funduszy emerytalnych. Pracuje w nim parę tysięcy ludzi (nie tylko pracownicy funduszy, lecz także wszelkiej maści eksperci oraz PR-owcy i ludzie od reklamy), więc odrzucenie reformy przez ogół społeczeństwa sprawiłoby, że ich dochody znacznie by spadły.
I właśnie dlatego dopiero gdy zakończono akwizycję do OFE, zaczęły się pojawiać pierwsze rzetelniejsze symulacje nowych emerytur, pokazujące, że osiągną one maksimum połowę wysokości płacy.
Nieco zatem upraszczając, w dotychczasowym systemie osoba zarabiająca 1,2 tys. zł dostaje 980 zł emerytury, a ta, która zarabia 5 tys. zł, około 2,5 tys. zł. Gdy człowiek zarabiający 5 tys. zł przejdzie na emeryturę już po wejściu w życie reformy, otrzyma także 2,5 tys. – ale ten, kto miał 1,2 tys. zł pensji, dostanie tylko 600 zł emerytury. System jest więc zdecydowanie wymierzony w ludzi najuboższych. W opinii prof. Szumlicza Polska stworzyła najmniej socjalny system emerytalny Europy. Na własnej skórze przekonają się o tym emeryci otrzymujący w całości świadczenia z nowego systemu.

Żyjmy dłużej

Wcześniej nie wspomniano też o tym, że jeśli ktoś umrze choćby dzień po przejściu na emeryturę, jego spadkobiercy nie dostaną ani grosza z tego, co przez lata wypracował i zgromadził w OFE.
„Przegląd” już na początku tego roku informował o tym, bardzo niekorzystnym dla rodzin emerytów, rozwiązaniu. Dotyka ono zwłaszcza kobiet, otrzymujących z reguły znacznie mniejszą emeryturę niż ich mężowie. Krócej bowiem pracują, mają niższe pensje, żyją zaś dłużej, a wysokość comiesięcznego świadczenia oblicza się na podstawie przeciętnego dalszego trwania życia w chwili przejścia na emeryturę.
Jeśli ktoś ma szczęście i żyje dłużej, niż mu wyliczono, dostaje emeryturę niejako na kredyt, jeśli natomiast jest pechowcem i pożegna się z tym padołem łez wcześniej, reszta jego emerytury przepada. Wdowom po emerytach może wtedy zagrozić nędza. Bieda jest zawsze bolesna, ale w późnym wieku i w samotności dokucza szczególnie…
Pod koniec lutego rząd zaczął się zastanawiać, czy nie wprowadzić jakiejś formy dziedziczenia emerytur, ale sprawa na parę miesięcy utknęła wobec różnicy zdań w Ministerstwie Pracy oraz oporu organizacji przedsiębiorców, niegodzących się na większe świadczenia dla uboższych owdowiałych emerytów.

Państwo nie chce tracić

Na pozór rzecz wydaje się bezdyskusyjna. Skoro ktoś gromadził środki w funduszu emerytalnym, to jego krewni powinni mieć prawo do ich dziedziczenia, niezależnie od tego, czy zmarł on jeszcze przed, czy już po przejściu na emeryturę. Jedyne ograniczenie, nad którym można by się ewentualnie zastanawiać, powinno dotyczyć tylko tego, czy do dziedziczenia emerytury uprawniona jest wyłącznie żona, czy także dzieci.
Wprawdzie dotychczas w ZUS nie dziedziczyło się emerytur po małżonku, ale przecież cała logika reformy emerytalnej i jej II filara polega na tym, że otrzymuje się tyle pieniędzy, ile się zgromadziło. Gdyby, co wydaje się oczywiste, środki te traktować tak jak lokatę bankową, wręcz musiałyby one podlegać dziedziczeniu, i to bez ograniczania kręgu spadkobierców (choć trzeba zauważyć, że żaden bank nie oferuje lokaty na czas tak długi jak odkładanie na emeryturę).
Tyle że to musi kosztować, a przecież reforma emerytalna ma wyraźnie odciążyć fundusz ubezpieczeń społecznych. Jeśli bowiem przyjmuje się założenie, że emerytura po zmarłym przechodzi na jego żonę, to, ponieważ kobiety żyją dłużej, kapitał zgromadzony przez mężczyzn musiałby być rozliczany na znacznie większą liczbę miesięcy niż dziś. Emerytury powinny więc zostać generalnie obniżone, co nie spodoba się przyszłym seniorom, albo konieczne byłoby zwiększenie nakładów na FUS, co nie spodoba się rządowi. Rozwiązaniem byłoby przyjęcie zasady, że wdowa dostaje świadczenie po mężu tylko do chwili zakończenia okresu dalszego trwania jego życia ustalonego, gdy przechodził on na emeryturę.
Nie zmienia to faktu, że państwo i tak by traciło, bo część emerytów umiera przecież wkrótce po przejściu na emeryturę, a wtedy należne im środki zasilają właśnie kiesę państwa. Dziś zostają one w ZUS, w przyszłości być może w OFE lub w innych zakładach ubezpieczeniowych zajmujących się wypłacaniem emerytur.
Jeśli zostanie wprowadzone prawo do dziedziczenia emerytur, to OFE tych pieniędzy już nigdy nie zobaczą. Mogą więc powstać niedobory w funduszach emerytalnych, na pokrycie których trzeba będzie stworzyć większe rezerwy, zwłaszcza że w kolejnych latach emerytów w Polsce – a więc i żon, które po nich dziedziczą – będzie coraz więcej (ramka).
Dlatego właśnie cała branża emerytalna ostro lobbuje przeciw takiemu rozwiązaniu. Wspierają ich organizacje skupiające przedsiębiorców (szefowie powszechnych towarzystw emerytalnych to także przedsiębiorcy), którzy zawsze są przeciwnikami zwiększania wydatków na cele społeczne, z wyjątkiem wydatków na wspieranie samych przedsiębiorców.

Niech naprawią te krzywdy

Przy okazji padają dość kuriozalne argumenty – że dziedziczenie emerytur komplikuje całą reformę, która powinna być jak najprostsza, że kobiety na emeryturze wzbogacałyby się w sposób niezasłużony, nie pracując wcześniej i licząc tylko na emeryturę męża (jakby dziedziczenie majątku wypracowanego przez męża było czymś niezwykłym), że emeryci mogliby się żenić z młodymi kobietami, które po krótkim małżeństwie przechwytywałyby ich emerytury, ze szkodą dla długoletnich pierwszych żon. W resorcie pracy pojawiła się więc koncepcja, by w ostateczności wdowy mogły dziedziczyć emerytury po mężach nie w całości, lecz najwyżej w 40%, i nie dożywotnio, ale np. przez pięć lat.
Trudno akceptować takie pomysły. Przyjęcie zasady, że po śmierci emeryta pieniądze, których nie zdążył otrzymać, nie zostaną w systemie, lecz są przekazywane żyjącemu współmałżonkowi aż do jego śmierci, to test, czy obecna ekipa rzeczywiście zamierza prowadzić politykę prorodzinną – i czy gotowa jest choć w części do naprawienia krzywd, jakie setkom tysięcy Polaków już wkrótce wyrządzi nasza reforma emerytalna.

 

Wydanie: 2007, 30/2007

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy