Polityka zawsze była spektaklem, ale zgodnie z tym, jak definiowano krąg dostępu i uprzywilejowania związany z kapitałem materialnym, pochodzeniowym, środowiskowym, kulturowym, zmieniała się widownia. Stawała się bardziej kameralna lub ogromniała. Czym innym była do czasu dekapitacji królów i narodzin nowoczesnego, oświeceniowego państwa. Niestety, potem doszlusował ludobójczy lub choćby nienawistny wynalazek państwa narodowego (poszerzał i wykluczał). A jeszcze później umościły się wokół polityki konsekwencje elektryfikacji, czyli media, takie jak radio, telewizja i obecnie internet. Następnie polityka sprzęgła się z mediami elektronicznymi nierozerwalnie, a dzisiaj to chyba usieciowiony głos tysięcy, milionów, miliardów zaczyna polityką rządzić, określać ją, realnie decydować i wyrokować. Teoretycznie demokracja nad demokracjami: głos ludu wybrzmiewa, jest słyszalny. Głos jako żądanie, oczekiwanie, wymaganie to byłoby coś. Ale potężniejszy od głosu, słowa, myśli jest klik palucha na smartfonie czy komputerowej myszce. Klik jest wartością samą w sobie, nieważne, co i dlaczego, istotny jest tylko sam sygnał, impuls, ruch – on jest liczbą, on jest bóstwem, on jest kasą i władzą. Każda sekunda obecności politycznej w sieci woła o klik, o zauważenie, o odnotowanie, o uznanie. Klik za byle co, za byle jak, im kuriozalniej, agresywniej, napastliwiej – tym lepiej. I takie też są okoliczności pożegnania rządów zjednoczonej prawicy (jedność i prawica – dwa najbrzydsze polskie słowa, już nawet arcypolska żółć piękniejsza) i nastania rządów koalicji KO, 3D, Lewicy (dla przyjaciół – Koalicji 15 Października). Trudno rozmawiać o rządzie, któremu po przenoszonych o dwa miesiące narodzinach dopiero zacznie bić licznik wad i zalet, plusów i minusów, osiągnięć i potknięć czy wręcz porażek. W najlepsze natomiast pulsuje i bulgoce stygnący kocioł władzy odchodzącej. Im dalej od porażki wyborczej (Wygraliśmy!), im więcej dni upływa od samoświadomości klęski (Zwyciężyliśmy), z każdą chwilą konieczności opuszczenia gabinetów ministerialnych, rządowych aut, szpalerów ochronnych policji, wojsk, służb czy choćby wyjścia ewakuacyjnego z sali obrad Sejmu, przymusu zrezygnowania z „bez żadnego trybu” – rośnie gula, potężnieje gen niepogodzenia się z najbardziej rozpoznawalnym mechanizmem demokratycznym – powyborczą wymianą rządzących. Jakże wymieniać najdoskonalszy rząd narodu w jego tysiącletniej historii? Jak można było tak potraktować przywódcę absolutnego, zbawcę niedocenionego, widząc w nim małostkowość, mściwość, manipulatorstwo, peryferyjność i jałowość, odklejenie w końcu i starcze zamroczenie? Jest i będzie zapamiętanym fenomenem oglądanie obrad nowego Sejmu, energia wiralowa i potęga memicznego przekazu, która zagościła od pierwszych dni na Wiejskiej. I tak jak poprzedni Sejm skutecznie (acz niedefinitywnie, jak widać) obrzydził nam parlamentaryzm pisowsko-zamordystowski, którego symbolami pozostaną jego despotyczni marszałkowie Terlecki, Witek oraz nie wiem czy jeszcze pamiętany Kuchciński, tak temperatura na sejmowej sali się ociepliła do niebezpiecznej granicy z nieustannym stand-upem nowego marszałka Hołowni. Ale w tej konfrontacji, nie żadnego dobra ze złem, tylko chamstwa, buty z humorem, zakwita przepiękny kwiat przeklętej przegranej. Oglądanie posłów i posłanek PiS, którzy muszą szturmować niedostępne dziś dla nich przestrzenie, jeszcze przed chwilą zaanektowane niepodzielnie i – wydawało się im – że na wieki. I choć z rzadka trafiają się zdania składne i poprawne, akceptowalna artykulacja czy myśl samodzielna (a fe, fe, a kysz, a kysz) – to en bloc cudownie jest patrzeć na tę szamotaninę z przekonaniem o własnej wielkości, która musi przedzierzgnąć się w nieustanny atak, grymas, złość (tu niech powróci triumfalnie polskością nasycona żółć). Sztuka odchodzenia, oddawania władzy po przegranej jest za trudna, trzeba czasu, żeby PiS przywykło, że nie ma już barier ochronnych, że padają pytania, że przywileje jak przebity balon oklapły i przeszły w stan płaski, dwuwymiarowy, zubożały. Znacie Państwo skecz Monty Pythona o Czarnym Rycerzu broniącym Czarnego Lasu, któremu po krótkiej walce król Arthur odrąbał najpierw obie ręce, a następnie obie nogi? I jakoś automatycznie pojawia mi się widok szalejącego na ziemi, wrzeszczącego, zakrwawionego kadłubka rycerskiego, który do odjeżdżającego w spokoju króla ryczy: „Uciekasz, tchórzliwa gnido, wracaj, walcz jak prawdziwy mężczyzna, nogi ci odgryzę!!!”. Ale dlaczego mi się to przypomniało, kiedy słyszę na sali sejmowej pohukiwania posła Czarnka? Czarny rycerz miał przecież hełm i zasuniętą na twarz przyłbicę. Przez chwilę wolę to momentami









