Fort Trump Budapeszt

Fort Trump Budapeszt

Od półtora roku amerykańska altprawica buduje przyczółek na Węgrzech. Po co?

O wzajemnym zafascynowaniu europejskich narodowych populistów i doradców Donalda Trumpa wiadomo od lat. Jego dowodem były liczne wizyty oraz inspiracje polityczne. Na byłym amerykańskim prezydencie wzorował się Matteo Salvini, pierwszy europejski polityk, który, choć sprawował władzę (jako wicepremier i szef MSW), robił to w ciągłym trybie kampanijnym. Trumpa chwalił w przemówieniach Viktor Orbán, zakochany w sposobie prowadzenia za oceanem polityki tożsamościowej. Trumpiści tę miłość wyraźnie odwzajemniali. Jej ewangelistą był Steve Bannon, doradca polityczny, publicysta i troll w jednym. Nieliberalną Europę odwiedzał regularnie, snując wizje międzykontynentalnego sojuszu, którego chciał być głównym ideologiem. Nad Atlantykiem aura populistycznej współpracy unosiła się od dawna.

Jednak zupełnie czym innym jest uścisk dłoni po wspólnej konferencji prasowej, a czym innym inwestowanie zasobów (ludzkich i finansowych) w stworzenie stałych kanałów współpracy. A te amerykańska prawica od półtora roku z niebywałą intensywnością buduje w Budapeszcie. Uwerturą była ofensywa medialna. Latem 2021 r. telewizja Fox News zorganizowała coś na kształt „tygodnia węgierskiego” na swojej antenie. Przez równo siedem dni twarz Viktora Orbána była wklejona do czołówki programu Tuckera Carlsona, najbardziej wpływowego i popularnego dziennikarza telewizyjnego, który niestrudzenie trwa przy Trumpie. Carlson z roli prezentera wyszedł zresztą już dawno. Columbia Journalism Review, najważniejszy branżowy portal piszący o dziennikarstwie, stwierdził kiedyś, że „on informacji nie podaje, tylko sam je tworzy”. A mają te twory prawie 4 mln regularnych odbiorców. Ukoronowaniem kampanii marketingowej był wywiad z węgierskim premierem, po który Carlson pofatygował się do Budapesztu. Już sama wycieczka była wydarzeniem bezprecedensowym, bo gwiazdy Fox News niechętnie ruszają się poza własne studio, a co dopiero na drugą stronę Oceanu Atlantyckiego.

Orbán się dusi

Rozmowa sama w sobie nie była specjalnie ciekawa, bo Tucker Carlson, jak przystało na propagandystę, w dodatku reprezentującego supermocarstwo, traktował Orbána trochę przyjacielsko, a trochę protekcjonalnie. Do żadnych zwarć oczywiście nie doszło, nie taki był cel tego spotkania. Chodziło o wypuszczenie w świat dwutorowego przekazu. Dla odbiorców w Ameryce – że altprawica nie umarła, wręcz przeciwnie, prowadzi zagraniczną ekspansję. Dla odbiorców na Węgrzech i w Europie wiadomość była znacznie wyraźniejsza. Orbán dawał do zrozumienia, że ani Węgry, ani Unia nie zaspokoją jego ambicji. Na Starym Kontynencie już się dusi, czas przestać się ograniczać i rozpropagować ideę demokracji nieliberalnej po krańce świata.

Przygotowania do budowy transatlantyckiego mostu pomiędzy altprawicą i Węgrami znacznie przyśpieszyły na początku ubiegłego roku, zaraz po zakończonej porażką walce Trumpa o reelekcję. Choć wielu jego współpracowników już dawno było poza Białym Domem, ostatecznie przekonali się wtedy, że przynajmniej chwilowo będą musieli gdzieś przezimować. Chwilowo oznacza w tym przypadku mniej więcej dwa lata, do wyborów śródkadencyjnych i niemal pewnego teraz ogłoszenia kandydatury Trumpa w wyborach 2024 r. Europa była w kręgu ich zainteresowań już wcześniej, ale Budapeszt niekoniecznie.

To mimo wszystko z amerykańskiego punktu widzenia peryferie, stolica małego kraju, z którego niewiele może być pożytku. Dlatego Steve Bannon, z roli doradcy Trumpa usunięty już w sierpniu 2017 r., wolał spędzać więcej czasu np. w Rzymie. Niedaleko włoskiej stolicy zaczął nawet współtworzyć instytucję na pograniczu uczelni, think tanku i ośrodka formacyjnego, noszącą osobliwą nazwę Akademii Judeo-Chrześcijańskiego Zachodu. Ten projekt też zakończył się spektakularnym fiaskiem, pomimo prawie 5 tys. zgłoszeń, pochodzących głównie od młodych amerykańskich mężczyzn z konserwatywnych rodzin i Europejczyków w średnim wieku chcących zaprotestować przeciwko sekularyzacji kontynentu. Plany były ambitne, na siedzibę akademii wybrano 800-letni budynek klasztorny, kartuzję Trisulti, wynajmowany od włoskiego ministerstwa kultury za 100 tys. dol. rocznie. Zabrakło jednak zdolności organizacyjnych, kadry nauczycielskiej, a przede wszystkim pieniędzy – i włoski rząd wydał nakaz eksmisji.

Bannon sam zresztą nie miał prostych relacji z prawem, bo w 2020 r. został aresztowany i prawomocnie skazany za defraudację środków publicznych przy budowie muru wzdłuż granicy z Meksykiem. Na wolność wyszedł dzięki aktowi łaski, udzielonemu w ostatniej chwili urzędowania przez Trumpa.

Gdzie rozpalić ogień

Nie było przesadą stwierdzenie, że z więzienia skierował się prosto na lotnisko i wsiadł w samolot do Budapesztu. Tam czekał na niego Rod Dreher, być może w tej historii postać najważniejsza. Ten 55-letni konserwatywny dziennikarz zaczynał karierę jako krytyk filmowy i nawet nieźle mu szło, kierował działami kultury w sporych tabloidach: „New York Poście” i „Washington Timesie”. Od zawsze jednak miał ambicje publicystyczne, a serce biło mu po prawej stronie. W tekstach narzekał, że Partia Republikańska zatraciła tożsamość, nie broni już zasad wolnego rynku, a przede wszystkim odeszła od swoich religijnych korzeni. Jej współczesnych polityków nazywał „republikanami jedzącymi granolę”, co miało opisywać ich awersję do ryzyka i tylko pozorną walkę o polityczne ideały, przykrywającą chęć stabilizacji.

W Dreherze ogień wojny kulturowej płonął namiętnie, potrzebne było więc miejsce, w którym mógłby rozgorzeć na większą skalę. Na początku Dreher wykorzystywał do tego internet, gdzie szybko stał się jednym z najbrutalniejszych prawicowych trolli i prowokatorów. Na blogu publikował dane osobowe swoich oponentów, wycinał ich wypowiedzi z kontekstu i zachęcał internautów do lżenia i ataków na tle rasowym czy seksualnym. W 2020 r. proces wytoczyli mu rodzice 15-latki, której zdjęcia z Instagrama wkleił na swoją stronę bez zgody prawnej.

Dreher niespecjalnie się tym przejmował – miał już nową życiową misję. Szukał odnowy duchowej, bo rozstał się z katolicyzmem, rzekomo pod wpływem skandali seksualnych z udziałem ludzi Kościoła. Wewnętrzne poszukiwania zaprowadziły go jednak w nietypowym dla Amerykanów kierunku, jakim jest prawosławie. Wschodnią wiarę przyjął w 2006 r., od tego czasu oprócz gejów, lesbijek, liberałów i wszelkiego rodzaju progresywnych aktywistów zwalcza też tzw. lawendową mafię – tajną sieć przestępców seksualnych rządzącą Kościołem katolickim.

Ostatnie 15 lat Rod Dreher spędził, budując swoją pozycję na marginesach amerykańskiej prawicy. Na szczyt wyniosła go ta sama fala, która zmiotła tradycyjny partyjny establishment. Osiem lat rządów Obamy, rozkład przywództwa i brak świeżej krwi spowodowały, że wielu konserwatywnych wyborców, przerażonych wizjami masowej imigracji, rozpadu tradycyjnych więzi społecznych i poluzowania norm kulturowych, zaczęło szukać nowej bezpiecznej przystani. Politycznie znalazło ją w Donaldzie Trumpie, ale ten przypływ był hojny i dla Drehera. Taśmowo wręcz publikował książki, wśród nich popularną również w polskich kręgach prawicowych „Opcję Benedykta”. To swoisty przewodnik dla tradycyjnych chrześcijan chcących dać odpór liberalizacji życia publicznego. Jego treść najlepiej podsumowuje zresztą polski podtytuł: „Jak przetrwać w świecie neopogaństwa” (angielska wersja jest znacznie łagodniejsza w wydźwięku, jej dosłowne polskie tłumaczenie to „strategia dla chrześcijan w postchrześcijańskim narodzie”). Książka wywołała spore poruszenie po obu stronach Atlantyku, dział literacki „New York Timesa” uznał ją nawet za najważniejszą książkę religijną ostatniej dekady. Rada, którą Dreher miał dla chrześcijan, była bardzo prosta: wypiszcie się ze współczesności. Cytował przy tym, co ciekawe, Zygmunta Baumana i jego teorię płynnej nowoczesności, przy czym nie komplementował jej, ale definiował jako zagrożenie. W dużym skrócie według Drehera chrześcijaństwo opiera się na budowaniu wspólnoty i zapuszczaniu korzeni, czyli na stabilności. Na to we współczesnym świecie nie ma miejsca, bo to, co jest w nim uważane za najlepsze, musi być płynne.

Jak to robią na Węgrzech

Książki dały mu popularność przede wszystkim wśród protestantów, co z kolei zbliżyło go do otoczenia altprawicy. Ludzie z bezpośredniego zaplecza Trumpa nie tylko byli bardzo religijni (jak ortodoks Mike Pence), ale przede wszystkim polowali na głosy wiernych z południa kraju. Dreher szybko zyskał więc aprobatę nowego republikańskiego establishmentu, bo ten widział w nim przydatnego ambasadora marki MAGA – Make America Great Again. Ale polityką nie był specjalnie zainteresowany. Dalej szukał miejsca, które będzie w stanie przemienić w swoją świątynię. Port, z którego wyruszy krucjata przeciwko progresywistom, odsiecz dla tradycyjnej tożsamości Zachodu. Dziś wiadomo już, że w tej roli Ron Dreher obsadził stolicę Węgier.

Do Budapesztu Dreher przyjechał w pierwszych miesiącach 2021 r., jako badacz wizytujący w Instytucie Dunajskim. To konserwatywny think tank prowadzony przez Johna O’Sullivana, byłego korespondenta brytyjskich mediów na Węgrzech, prywatnie wyznawcę thatcheryzmu. Dreher przekonał O’Sullivana, by zasponsorował mu kilkumiesięczny pobyt, w czasie którego publicysta miał pilnie studiować politykę tożsamościową węgierskiego rządu. To aspekt, w którym Viktor Orbán Amerykanom imponuje najbardziej. Wśród czołowych postaci altprawicy dominuje przeświadczenie, że naród amerykański stoi w tej chwili przed zagrożeniem egzystencjalnym. Sam Tucker Carlson jest wyznawcą tzw. teorii Wielkiej Wymiany, która zakłada, że imigranci z krajów muzułmańskich i latynoskich, migrując do USA i Europy, dokonają w efekcie wymiany całej populacji tych obszarów. Judeochrześcijańska cywilizacja białego człowieka zniknie, jeśli nie znajdzie obrońców. Dokładnie takich jak Viktor Orbán.

Dreher w rozmowie z reporterami „New York Timesa” nie ukrywa, że na Węgry przyjechał oglądać, jak tutejszy lider walczy z „kulturową dezintegracją”. Podziwia jego politykę prorodzinną, imponuje mu odstraszanie imigrantów i promowanie chrześcijańskich korzeni węgierskiego narodu. Pod tym względem rzeczywiście Orbán jest od swoich amerykańskich odpowiedników o niebo skuteczniejszy. Na Węgrzech ma władzę niemal absolutną, dzięki czemu wypalił do korzeni wszystkie liberalne inicjatywy – od programów studiów nad gender na uniwersytetach po finansowane z zagranicznych grantów organizacje pozarządowe walczące o prawa mniejszości seksualnych. Zlikwidował wolne media, budując wizerunek ostatniego obrońcy chrześcijańskiej granicy Europy. Otoczył kraj murem społecznego konserwatyzmu, który dodatkowo wzmacnia bariera językowa. Gdyby bezkrytycznie przyjąć obraz kraju promowany przez rządową propagandę, można by wręcz uwierzyć, że węgierskie społeczeństwo nie różni się niczym od tego, które zamieszkiwało wielkie Węgry sprzed bolesnego traktatu z Trianon z 1920 r.

Dreher chciałby mieć w USA rząd, który wprowadzi takie same porządki. Który przywróci stary ład, zakotwiczy ludzi na nowo w stałej, trwałej tradycji. A ponieważ Instytut Dunajski jest hojnie (choć nie bezpośrednio) finansowany przez węgierski rząd, ma wreszcie platformę do tego, by innym amerykańskim konserwatystom pokazać, jak to się robi.

Dlatego w ostatnich kilkunastu miesiącach trasa Budapeszt-Stany Zjednoczone była wręcz zakorkowana. Na Węgry przyjechał Mike Pence, który wystąpił na konferencji poświęconej kryzysowi demograficznemu. Orbán siedział na trybunach i klaskał z uznaniem. Budapeszt odwiedził też Jeff Sessions, były prokurator generalny z czasów Trumpa, wielki przeciwnik migracji. Wreszcie do Drehera przyjechał Tucker Carlson, przywożąc cały swój cyrk z Fox News, a przede wszystkim uwagę milionów swoich telewidzów oraz darczyńców Partii Republikańskiej.

O tym sojuszu będzie jeszcze głośno, bo Dreher zarzeka się, że nad Dunaj sprowadzi więcej prawicowych grubych ryb, być może nawet samego Trumpa – już w trybie kampanijnym. Jest przekonany, że konserwatywną rewolucję uda mu się rozszerzyć na Stany Zjednoczone. Marzy mu się kraj, w którym żadna ewolucja społeczna zwyczajnie nie będzie miała miejsca. W którym przeszłość i teraźniejszość zleją się w jedno, a przyszłość nigdy nie nastąpi. Problem w tym, że całkowita „odporność na zmianę kulturową” jest niemożliwa. To też stwierdzenie z prac socjologicznych Baumana. Ciekawe, czy Ron Dreher czytał go aż tak dokładnie.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. East News

Wydanie: 12/2022, 2022

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy