Inny system jest możliwy – rozmowa z prof. Kazimierzem Frieske

Inny system jest możliwy – rozmowa z prof. Kazimierzem Frieske

Społeczeństwo bez minimum solidarności nie może istnieć Prof. Kazimierz Frieske – kierownik Zakładu Problemów Społecznych i Planowania Społecznego Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowca Wyższej Szkoły Handlu i Prawa im. Ryszarda Łazarskiego oraz Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, dyrektor Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. Specjalizuje się w socjologii prawa oraz socjologii problemów społecznych. Autor licznych prac opisujących m.in. procesy marginalizacji społecznej. Panie profesorze, żyjemy w kraju rosnących nierówności dochodowych. Znajdują one wyraz m.in. w nierównym dostępie obywateli do takich dóbr jak edukacja czy ochrona zdrowia. To sprawia, że jednych stać na dobrą szkołę i lekarza dla dzieci, a drugich nie. Jak walczyć z takimi nierównościami? – Według raportu Międzynarodowego Funduszu Walutowego, nierówności dochodowe można zmniejszać na dwa sposoby. Jednym z nich są transfery socjalne, czyli wsparcie bezpośrednie kierowane do osób spełniających odpowiednie warunki. Drugim – ogólnie dostępna duża pula dóbr publicznych. Tu kładzie się nacisk na wysoką jakość tych dóbr. Krótko mówiąc, bogaty czy biedny Szwed ma relatywnie łatwy dostęp do wysokiej jakości służby zdrowia. Nie ma sensu wykorzystywać uprzywilejowanej sytuacji dochodowej do kupowania usług zdrowotnych na prywatnym rynku, bo są one jednakowo dostępne dla wszystkich. Moim zdaniem, to bardzo rozsądne rozwiązanie. Rozsądniejsze od transferów socjalnych? – W przypadku bezpośrednich transferów publicznych mamy do czynienia z pewnymi kłopotami. Po pierwsze, pojawia się kłopot trafności adresowania. Jeżeli mamy jakąś sztywną regułę, to zawsze się zdarzą tacy, którzy powinni dostać, ale nie dostają, i tacy, którzy nie powinni dostać, a dostają. To jedno z negatywnych praw państwa opiekuńczego. Po drugie, aktywniejsze czy bardziej medialne grupy interesów mają większe szanse na zadbanie o własne sprawy aniżeli inni. Jednak za sprawą transferów sytuacja osób wymagających pomocy jest mniej dotkliwa. – Jest mniej dotkliwa, bo te rodziny otrzymują pieniądze. I z tym związany jest kłopot. Jeżeli państwo daje zasiłki czy udziela rozmaitych form wsparcia finansowego, jest naturalne, że chce kontrolować, co się dzieje z tymi pieniędzmi. Krótko mówiąc, czy są nie tylko dobrze adresowane, ale także trafnie wydawane. Pojawiają się głosy, że podnoszenie zasiłku ma niewielki sens, w sytuacjach gdy osoby, do których one docierają, nie potrafią ich należycie wydać. Ale przecież są odpowiednie służby społeczne. Pracownicy socjalni mogą pomóc. – To rodzi następny kłopot – z kontrolą tego, co się dzieje z tym wsparciem. Pracownicy socjalni, którzy mieliby to kontrolować, uzyskują władzę nad tymi ludźmi. Jestem skłonny przyjąć tezę o kompetencjach i dobrej woli pracowników socjalnych, ale może się zdarzyć, na co wskazują badania, że pracownik socjalny uzależnia pomoc np. od przysłania kogoś z rodziny do przekopania ogródka. Idea dóbr publicznych Pojawia się furtka do nadużyć na poziomie kontroli i nadzoru. – Tak. Wiemy z antropologii, że przyjęcie daru jest niebezpieczne, bo daje darczyńcy władzę nad obdarowanym. To działa również, choć mam nadzieję, że sporadycznie, w systemie pomocy społecznej. Pojawia się stare pytanie o to, kto ma kontrolować strażników. W wielu rodzinach interwencja pracownika socjalnego, który kwestionuje jakieś wydatki, będzie uznawana za zbyt głęboką ingerencję. Z jednej strony bardzo niechętnie przyjmuję informację, że państwo ma wpływ na to, jak ja wychowuję dzieci. Ale z drugiej, jeśli na to wychowanie biorę publiczne pieniądze, zrozumiałe jest, że państwo chce to kontrolować. Pojawia się możliwość konfliktu. Dlatego uważam, że lepsze są rozwiązania oparte na idei dóbr publicznych. Dobro publiczne stanowi coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej od państwa. Obywatel, który potrzebuje np. pomocy medycznej czy innego wsparcia, otrzymuje je od państwa na odpowiednim poziomie. – Oczywiście, że tak. W każdym społeczeństwie jednak pojawiają się grupy, które z tych dóbr nie korzystają. Ktoś może zapytać, a po jaką cholerę autostrady w Polsce, skoro nigdy nie będę miał samochodu. Wtedy może się okazać, że są dobra publiczne będące przywilejem dla tych, którzy mogą z nich korzystać. Ci, którzy nie mają takiej szansy, mogą rozsądnie powiedzieć: po co mi takie dobro publiczne? Są też tacy, którzy nie korzystają ze swoich uprawnień, bo albo nie wiedzą, że je mają, albo nie chcą z nich korzystać, albo nie dają sobie rady z procedurami domagania się realizacji uprawnienia. Z przysługujących obywatelom uprawnień nie korzysta ok. 10-15% społeczeństwa. Od zaobserwowania tego zjawiska zaczęła się niegdyś we Francji dyskusja

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2014, 2014

Kategorie: Wywiady