Pisałem dziennik przez niemal całe dorosłe życie, nade wszystko celem zatrzymania w czasie chwil ulotnych, a jako że w genotypie mam zapisanego alzheimera, przyjdzie czas, że własny raptularz będę czytał jak nieznaną powieść przygodową, codziennie nową i zaskakującą. Tymczasem w erze social mediów zapisywanie swojej biografii stało się powszechną czynnością, dla młodszych generacji wprost niezbędną do życia, tyle że temu zapisowi rzadko już towarzyszy słowo. I oto samemu przyłapałem się na tym, że z biegiem lat moje fejsbukowe posty zmieniły proporcje – coraz bardziej redukując tekst, eksponowałem wymowność obrazów. Dziennik pisany służy mi teraz do przepoczwarzania wydarzeń w literaturę, ku pamięci zaś zachowuję fotografie czynione naprędce i spontanicznie, a nawet instynktownie. Wiercę się, nosi mnie, nieliczne próby wejścia w rolę domatora zawsze prowadziły mnie do życiowych katastrof, tym bardziej błogosławię sobie ten moment w historii ewolucji, który całej cywilizowanej ludzkości dał możliwość tworzenia fotosztambuchów na bieżąco.
Z boomerskim opóźnieniem wkroczyłem więc do ikonosfery nowej codzienności i założyłem sobie Instagrama. Dorosłe dzieci jeszcze w nim żyją, młodsze już wolą TikToka, któż zatem może wiedzieć, czy i na nim nie skończę, tym bardziej że krótkich filmików dokumentujących np. moje pogańsko-franciszkańskie pogwarki z dziką zwierzyną nie zastąpią nieruchome obrazy. Zmierza to wszystko niechybnie do aplikacji, które pozwolą transmitować każde życie na żywo i w całości, być może jeszcze tego dożyję i na starość będę sobie, leżąc w barłogu, oglądał ludzkość w dowolnym miejscu przy wybranej czynności. Jeśli jednak wszyscy będą chcieli żyć cudzym życiem, zapętli się to w jakimś wszechstuporze – nikt żył już nie będzie, tylko oglądał innych oglądających.
Tymczasem jednak chodzę, jakbym się bał, że ziemia przestanie się kręcić, jeśli jej nie będę napędzał nogami, chodzę i patrzę, a tym, co wypstrykane, dzielę się w sieci. Zwołuję niniejszym wszystkich moich czytelników – jestem instadziadem wędrownym, zajrzyjcie, a będzie wam dane to, czego nie znajdziecie w piśmie. Ani w sieci nigdzie indziej. Na przykład witraże mojego ojca z kościoła Matki Boskiej Frydeckiej w Trzycatku, opodal trójstyku beskidzkiego. Z okazji trzeciej jego rocznicy śmierci postanowiłem odwiedzić najodleglejsze z prac, które po sobie zostawił w terenie. Tata zaczynał jako młody gniewny grafik po śląskim wydziale krakowskiej ASP, w latach 70. zafascynowany miastem i maszyną (mas od urodzenia unikał) wystawiał abstrakcje industrialne i żył z plakatów, po stanie wojennym zwrócił się ku sztuce sakralnej. Wychowany w tradycyjnej śląskiej bogobojności nagle mógł ją obnosić jako rodzaj konspiracyjnej odwagi, a projekty ołtarzy i witraży dawały mu samopoczucie aktywnego antyreżimowca. Po ‘89 przy Kościele została kasa, więc i ojciec przy nim pozostał, choć jego projekty zwykle nie były stricte religijne. Nawet explicite potraktowany ołtarz kościoła Ducha Świętego w rodzinnym Chorzowie zawsze sprawiał na mnie wrażenie pracy w głębi ducha surrealistycznej – wierni zamiast do klasycznego krucyfiksu modlą się tam do wielkiego, białego ptasiora ze skrzydłami rozłożonymi jak na krzyżu; ukrzyżowany gołąb to już misterium zgoła bez mała gombrowiczowskie.
Witraże ojciec pozwalał sobie proponować abstrakcyjne, o ile w zamówieniu nie zastrzeżono inaczej – jak w przypadku jego beskidzkiej realizacji. Rozkochany w górach, ożywił przestrzeń kościelną motywami roślinnymi, a w ołtarzu wprost wymalował sążnisty landszaft z motywem góralskiej watry u stóp figurki Matki Boskiej, co może sprawiać wrażenie, jakby z dzieciątkiem na rękach płonęła na stosie – ot, kolejny figiel taty. Wzrusza mnie to, a nawet do mnie przemawia. Za życia stary lubił do mnie przemawiać, ale pozostawałem niewzruszony. Tak to już bywa, że czasem łatwiej się dogadać pośmiertnie.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy