Jadowita Stonoga

Jadowita Stonoga

Jaki felietonista tygodnika nadąży za biegiem wydarzeń, który ostatnio tak bardzo przyspieszył? Spróbujmy podsumować ostatni tydzień. Kronika zdarzeń wyglądała tak: niejaki Stonoga, podobno biznesmen, ogłosił w internecie kopie akt śledztwa w sprawie afery podsłuchowej. Art. 241 Kodeksu karnego mówi wyraźnie: „Kto bez zezwolenia rozpowszechnia publicznie wiadomości z postępowania przygotowawczego, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”. W języku kodeksu „kto” znaczy każdy, także Stonoga. Nie ma więc wątpliwości – rzeczony Stonoga popełnia przestępstwo. Już mniejsza o to, czy bardziej szkodzące wymiarowi sprawiedliwości, czy z uwagi na przedmiot śledztwa państwu, czyli nam wszystkim. Przy okazji ujawnia dane osobowe wielu ludzi, o których informacje są w aktach. Na ocenę stopnia szkodliwości czynu jest czas. W każdym razie na naszych oczach zostaje popełnione przestępstwo. Jaka jest reakcja? Media i politycy rzucają się na prokuraturę. Przestępstwo pana Stonogi nazwa się eufemistycznie wyciekiem akt z prokuratury. Czyli winnych szukamy w prokuraturze, a sprawca odwiedza w tym czasie kolejne studia telewizyjne, udziela wywiadów, biegają za nim dziennikarze z kamerami i mikrofonami, fotoreporterzy z aparatami. Bezkarność ośmiela. Stonoga jest z siebie zadowolony, zapowiada dalsze publikacje. Dziennikarze z niecierpliwością czekają, co nam jeszcze Stonoga via internet objawi. To, że popełnia przestępstwo, i zapowiada, że popełni je raz jeszcze, nikogo jakoś nie zajmuje. Na razie jest Stonoga bohater dnia i winna prokuratura. W pogoni za sensacją dziennikarze nie mają nawet czasu, aby pomyśleć. Procedura karna nakazuje, by przed zamknięciem śledztwa całość materiałów zawartych w aktach ujawnić stronom procesowym. Dostęp do akt mają więc, bo z mocy prawa mieć muszą, podejrzani i pokrzywdzeni oraz ich obrońcy i pełnomocnicy. Każdy podejrzany może mieć nawet po trzech obrońców, każdy pokrzywdzony po trzech pełnomocników. W tym śledztwie grupa osób mających dostęp do akt jest więc spora, ale ograniczona i – co najważniejsze – znana z imienia i nazwiska. Wszyscy ci ludzie wiedzą, że informacji ze śledztwa nie wolno upubliczniać, a upublicznienie jest przestępstwem. Temu przestępstwu, jeśli ktoś chce je popełnić, zapobiec nie można. Tak jak nie można zapobiec temu, że ktoś czytający akta rzuci się z pięściami na prokuratora czy sekretarkę. Ale reagować trzeba natychmiast. Co należało zrobić? Zablokować strony w internecie, co może być trudne, i „zablokować” pana Stonogę, co było bardzo łatwe – można go było zatrzymać, i to na gorącym uczynku. Nie wiem, dlaczego nie zablokowano stron w internecie (może faktycznie się nie dało, a może nieudolnie to robiono). Dlaczego nie zatrzymano Stonogi, też nie wiem, ale się domyślam. A można było. Popełnił ewidentne przestępstwo, szeroko je reklamował w mediach, skłaniając tym samym coraz szersze grono ludzi do studiowania akt w internecie, zapowiadał upublicznienie dalszych materiałów, czyli popełnienie kolejnego przestępstwa. W czasie gdy ów warchoł był rozchwytywany przez dziennikarzy i stacje telewizyjne, koordynator służb specjalnych i prokurator generalny naradzali się, co zrobić. Nie znali treści art. 241 Kodeksu karnego? Znali. Ale najwyraźniej bali się konsekwencji politycznych zatrzymania Stonogi. Bali się wrzasku opozycji i otumanionych dziennikarzy, że tłumią wolność słowa. Bo słowa Stonogi mogą zaszkodzić Platformie. Dopiero po wielu godzinach, gdy Stonoga odwiedził już wszystkie studia, zdecydowano się wykonać przepisy prawa – zatrzymać go i przedstawić mu zarzut popełnienia przestępstwa. Teraz konsekwencje polityczne. Sytuacja Platformy jest bodaj gorsza niż SLD po aferze Rywina. Premier Kopacz wykonuje chaotyczne ruchy tonącego. Dymisjonuje ministrów, których rozmowy nagrano w ramach afery podsłuchowej. Nakłania do dymisji marszałka Sejmu Sikorskiego, najzabawniejszego chyba bohatera afery, który jako minister spraw zagranicznych zasadniczo nie zgadzał się z prowadzoną przez siebie polityką zagraniczną i przy drogim winie u Sowy i Przyjaciół szeroko o tym opowiadał. Jaki jest sens tych dymisji? Gdyby ministrów odwołano zaraz po ujawnieniu afery, miałoby to jakiś sens. Nie powinni ministrowie w drogich knajpach mówić o sprawach państwa. Nie powinni posługiwać się takim wulgarnym językiem. No i powinni za wypite wino i zjedzone kolacje płacić ze swoich pieniędzy. Było ich za co wyrzucić. Ale wtedy. Można by wówczas mówić, że zostali ukarani za swoje niegodne postępowanie, że tak oto przestrzega się w Platformie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 26/2015

Kategorie: Felietony, Jan Widacki