Kłamcie dalej!

Kłamcie dalej!

Pan premier Mateusz Morawiecki przyszedł na świat 20 czerwca 1968 r. Jest więc całkowicie zrozumiałe, że Polski dlań przedtem nie było, podobnie jak słońca, powietrza, a nawet matczynej piersi. Od urodzenia do jakiej takiej jego dojrzałości (wątpliwej zresztą, gdyż sam opowiada, że ledwo osiągnąwszy wiek młodzieńczy, zaczął strugać karabiny do boju z komuną) minąć musiało z 15-16 roczków. Krótko mówiąc, świadomym obserwatorem życia w PRL stać się mógł (inna sprawa, czy tę możliwość wykorzystał) około roku 1985, czyli w schyłkowych i dość nietypowych latach PRL. Przedtem, co sam oświadczył, był niebyt, Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem; ciemność była nad powierzchnią wód, a na półkach sklepów stały tylko butelki z octem, którym żywili się wszechobecni krwawi siepacze. Jest to wizja tak konsekwentna i spójna, że wręcz ponętna. Ze wstydem więc i niejakim poczuciem winy zmuszony jestem ją nieco zakłócić.

W lipcu 1962 r. ustanowiono przyznawane odtąd co dwa lata, na przemian z nagrodami państwowymi, nagrody ministra kultury i sztuki. W tymże roku dostali je i przyjęli m.in.: w dziedzinie literatury – Tadeusz Różewicz, Stanisław Grochowiak; w dziedzinie teatru – Erwin Axer, Kazimierz Dejmek, Jerzy Pomianowski, Jerzy Gruza, zespół STS; w dziedzinie filmu – Jerzy Kawalerowicz, Kazimierz Kutz, Stanisław Różewicz; w dziedzinie sztuk plastycznych – Jan Lenica, Jerzy Nowosielski, Tadeusz Kulisiewicz; w dziedzinie muzyki – Krzysztof Penderecki, Witold Lutosławski, Grażyna Bacewiczówna, Tadeusz Baird…

W 1963 r. (znów nagrody ministra kultury i sztuki – trochę się władzom w kalendarzu popieprzyło) m.in.: literatura – Jarosław Iwaszkiewicz, Arkady Fiedler, Wisława Szymborska; teatr – Tadeusz Łomnicki, Kazimierz Rudzki; muzyka – Witold Rowicki, Bohdan Wodiczko, Jan Krenz…

W 1964 r. (państwowe) m.in.: Stefan Kieniewicz, Jan Parandowski, Jan Świderski, Wanda Wiłkomirska, Adam Hanuszkiewicz, Ignacy Gogolewski, Aleksandra Śląska itd.

W 1972 r. (państwowe) m.in.: Teodor Parnicki, Kazimierz Wyka, Jerzy Grotowski, Magdalena Abakanowicz.

W 1973 r. (MKiS) m.in: Stanisław Lem, Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Jerzy Andrzejewski.

W 1974 r. (państwowe): Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski, Marian Brandys, Kazimierz Kumaniecki…

W 1979 r. (MKiS): Roman Kłosowski, Roman Wilhelmi, Piotr Fronczewski, Anna Seniuk, Waldemar Świerzy, Henryk Tomaszewski, Jerzy Duda-Gracz, Czesław Niemen, Teresa Żylis-Gara, Hanka Bielicka, Mieczysław Fogg.

W latach 1980 i 1981 m.in.: Zbigniew Raszewski, Zbigniew Zapasiewicz, Gustaw Zemła, Wojciech Kilar, Tadeusz Kantor, Jerzy Tchórzewski, Zygmunt Mycielski, Ryszarda Hanin, Ryszard Ber…

Całkiem niezłe towarzystwo, w którym zaledwie parę osób (Andrzejewski, Rudzki, Fogg) mogłoby powiedzieć, że kontynuowało w PRL karierę międzywojenną. Pozostali (nagrody dawano za dorobek) rozwijali się, kształcili i dochodzili do mistrzostwa za czasów tzw. komuny. Oczywiście była to poniekąd wąska elita narodu. Aliści w tym samym czasie wychodzili z peerelowskich szkół i uczelni również lekarze, nauczyciele, architekci, naukowcy, inżynierowie, robotnicy… Czasem – jak wszędzie – wybitni w swoich zawodach, czasem przeciętni, czasami mniej udani. Można, choć i tutaj serwuje się nam dzisiaj przeraźliwe i wyrywane z kontekstu uproszczenia, potępiać ówczesne władze. Jednak 95% Polaków (w tym z różnych względów partyjnych) przeżywało wtedy swoje życie, uczciwie pracowało, wzbogacając kraj materialnie i intelektualnie. To, co dzisiaj się dzieje, co wmawiane jest niestety coraz skuteczniej – wiadomo, „powtarzane kłamstwo staje się wreszcie surogatem prawdy” – jest celowym plugawieniem dorobku tamtych pokoleń, dokonań, bez których skądinąd nas by nie było. Gdzie niby kształcili się bracia Kaczyńscy, podobnie zresztą jak Schetyna – w tym samym Morawieckim niebycie. Przyjeżdżający do Paryża polscy studenci, zgłaszający się do mnie na konsultacje czy seminarium (a priori więc otwarci na świat, skoro ich Stomma nie brzydzi, a nawet chcieliby czegoś się od niego dowiedzieć), z absolutnym niedowierzaniem słuchają, że strukturalizm Lévi-Straussa, tezy Leacha, Levinasa, Barthesa, Derridy czy rewizjonisty Althussera chłonąłem w PRL, w końcowych gomułkowskich i gierkowskich czasach. Paryską „Kulturę” także systematycznie czytywałem, nielegalnie, acz bez strachu, że mnie za to cisną w kazamaty. Kiedyś się zgadało, że byłem w tych czasach prócz Polek, czyli oczywiście zetemesówek, kochankiem m.in. Chinki, zachodniej Niemki, Angielki i Francuzki. Nie mieściło się to im w głowach. Toż przecież izolowano nas surowo od obcokrajowców! Ale ten wątek erotyczny trochę ich uspokajał. No tak, młodość, młodzieńcze miłości, miniona już sprawność fizyczna – takie wspomnienia idealizują czasy i pozwalają nawet zapomnieć o siepaczach zza węgła i occie na półkach. To tłumaczy, dlaczego Lévi-Strauss mógł mi się przyśnić i przemieścić w czasie. Lata pamięć mącą. Można mi więc dobrotliwie darować. Bo oni przecież wiedzą. Naprawdę było tak, jak w „Rejsie” Piwowskiego czy filmach Barei, które nie były kąśliwą, półsurrealistyczną kpiną, ale odzwierciedleniem tamtej rzeczywistości jeden do jednego. Nie zwraca ich uwagi fakt, że taką satyrę można było tworzyć i państwo dawało na to pieniądze. Nic w tym dziwnego, skoro był to po prostu surowy realizm. I właściwie powinienem być im wdzięczny, że z pobłażaniem wysłuchiwali moich bajek. Toż równie dobrze mogliby mnie uznać za postkomunistycznego agitatora, sączyciela czerwonego jadu.

Tak doszczętnym zakłamaniem historii może się faktycznie pochwalić IPN, a z nim władze PiS, przedtem PO, jak również lewicy, która tchórzliwie nie starała się przywrócić choćby minimum proporcji. Tyle że plugawienie czasów i biografii koniec końców nie uchodzi bezkarnie. Wchodzi w krew i zatruwa coraz to nowe obszary. Dziwicie się narastającej agresji i nienawiści? Kłamcie dalej!

Wydanie: 05/2019, 2019

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 3 lutego, 2019, 18:22

    „na półkach sklepów stały tylko butelki z octem, którym żywili się wszechobecni krwawi siepacze. ” To nie tak było – siepacze obżerali się schabowymi, czekoladą i pomarańczami (jednocześnie bądź na zmianę), natomiast ocet był dla uciemiężonego przez reżim narodu. Jednego wszak nie da się pojąć – jak to możliwe, że sprawność fizyczna polskich dzieci i młodzieży w latach 70-tych i 80-tych była wyższa niż obecnie? Z tego głodu tak im się chciało biegać i skakać? Zresztą znajduje to także odzwierciedlenie w dorobku medalowym polskiego sportu wyczynowego, który obecnie jest po prostu żałosny – wystarczy sobie porównać statystyki dla igrzysk w Montrealu 1976 i Rio 2016.
    Rzecz polega na tym, że swoją „wiedzę” na temat PRL Polacy czerpią z fimu „Miś”, a nie ze statystyk czy twardych faktów, które przywołuje autor felietonu. W swej piramidalnej głupocie wierzą np. że w PRL-owskich barach mlecznych sztućce i talerze przytwierdzone do stolików były normą. Mleczne bary może nie grzeszyły wytwornością, pęknięte talerze czy kubki nie były rzadkością, jednak obrazków przedstawionych w „Misiu” jakoś nigdy mi się nie zdarzyło widzieć. Za to zdarzyło mi się nie najgorzej i bajecznie tanio zjeść. A jeśli ktoś uważa, że to PRL-owska gastronomia miała monopol na niechlujstwo, niech sobie zakosztuje przyjemności dzisiejszych „fast food”, „street food” itp. „eleganckich lokali” o bardzo światowych nazwach. W PRL-owskich „mleczakach” człowiek przynajmniej nie musiał walczyć o jedzenie z gołębiami i nie siedział przy stoliku upstrzonym pamiątkami ich bytności, otępiały od ulicznego hałasu, kurzu i smrodu spalin.
    No jeszcze jedno „wybitne osiągnięcie” obecnej sztuki gastronomicznej – lokale o wdzięcznych nazwach typu „Tanie chlanie”, gdzie za skromną opłatą można zrealizować obietnicę zawartą w nazwie. Odrażające meliny, które za PRL-u były wstydliwie chowane gdzieś obok bazarów, dziś zawitały na eleganckie (?) ulice. Tak, tak – kultura spożycia „pełną gębą”.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy