Dama z papierosem

Wczoraj wieczorem na żółtym pasku na ekranie telewizyjnym wyświetliła się wiadomość, że w Krakowie, we śnie, umarła Wisława Szymborska. Prawie w tej samej chwili, zanim do mnie to dotarło, zatelefonował ktoś z telewizji, potem następny i jeszcze ktoś. Tłumaczyłam, że nie znałam Szymborskiej ani jej poezji na tyle, by w takim momencie coś o niej mówić. Lubiłam wiele wierszy, zwłaszcza ten śpiewany: „Nic dwa razy się nie zdarza / i nie zdarzy. Z tej przyczyny / zrodziliśmy się bez wprawy / i pomrzemy bez rutyny”. Każdy, kto słuchał tej piosenki, czy raczej pieśni, słyszy ją w głowie, tak ściśle przylegają słowa do muzyki. Mistrzostwo świata!
Jest wiele osób, które się z noblistką przyjaźniły, i pewnie kilka, które ona uważała za przyjaciół. Zaraz też zorganizowano pośpieszne wypowiedzi i wyemitowano film Katarzyny Kolendy-Zaleskiej. W tym filmie było wiele zabawnych momentów, np. poszukiwanie statuetki noblowskiej, były limeryki; Michał Rusinek, osobisty sekretarz Szymborskiej opiekujący się poetką, mówił o niej w filmie, jeszcze PRZED i w czasie rzeczywistym, już PO. Bardzo fajne i inteligentne były wypowiedzi Pilcha. Czuło się, że jest mu bliska, że się lubili. Tacy ludzie powinni się wypowiadać, pomyślałam.
Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak milcząca Szymborska z papierosem. To po prostu niesamowite – patrzeć na kogoś, kto zawsze palił, pewnie do ostatniej chwili, i tak dobrze wyglądał! Widzieć pogodną, można powiedzieć, rozanieloną twarz, odchyloną do tyłu głowę, przymknięte oczy i dymek idący ścieżką w górę.
Znam to z obserwowania swojego ojca. Pamiętam dobrze, choć byłam dzieckiem. Po każdym zawale, wracając do siebie, prosił, żebym przygotowała mu halbkę. Halbka to było pół papierosa włożonego w szklaną cygarniczkę. Robiłam to w tajemnicy przed matką, bo palenie po zawałach na ogół jest zabronione. Pamiętam ten wyraz rozkosznego spokoju, gdy się zaciągał. Po czwartym zawale już się nie zaciągnął. Już nigdy nie zapalił. Śmierć także miał spokojną. Jak poetka.
Ja nigdy nie paliłam, za wyjątkiem jointów, ale też kiepsko mi szło, bo nie umiałam się zaciągać.
Tu, na filmie, widziałam to samo co u ojca rozkoszne rozanielenie. Tacy ludzie mogą palić. Im nie szkodzi.
A o takiej śmierci można tylko pomarzyć. Nie myślę nawet o tych śmierciach podczas wojny czy o ludziach zakatowanych, ale o umierających w samotności, w męczarniach choroby. Hans Fallada napisał powieść „Każdy umiera w samotności”, owszem, tytuł jest chwytliwy, ale jakże inaczej umiera się w spełnieniu, z ręką w dłoni kogoś bliskiego, kto może nas przeprowadzić przez tę drogę.
O śmierci myślę często, od dawna, bo ojciec, matka, siostra, szwagier i dziesiątki innych osób, które przedwcześnie odeszły… Zauważyłam, że zawsze jest przedwcześnie, jeśli chodzi o bliskich nam, tych, których lubimy i kochamy.
Wisława Szymborska umarła we śnie, we własnym łóżku w Krakowie. Osierociła ludzi, którzy ją kochali. Osierociła wiersze, nie napisze już nowych. A napisała tylko 350. Przecież miała kosz!
To najlepszy rodzaj śmierci.
Jeśli wypada czegoś życzyć sobie i innym, to właśnie czegoś podobnego.
A póki się żyje, trzeba walczyć. Dopóki nam się chce.
Obejrzałam niedawno rozmowę z Jerzym Stuhrem, o którym słyszałam, że jest chory. A kto nie jest, pomyślałam sobie. Owszem, są ludzie superzdrowi, zdarzają się i tacy. Większość po prostu nie wie, że coś w nich siedzi. Jerzy Stuhr mówił głęboko, mądrze, jak poeta i filozof. Czułam, że wie, o czym mówi, i wie, czym jest cierpienie.
W tej rozmowie Stuhr powiedział, że wielu przed nim mówiło o swojej chorobie, ale zawsze z punktu widzenia tych, którzy z nią wygrali. Otóż chciałabym podkreślić, że mówiłam i pisałam o chorobie w momencie „dziania się jej”. Tak samo Kamil Durczok i wielu innych. I nikt z nas nigdy nie powiedział: wygrałam z chorobą! Wygrałem z chorobą!
Wiele razy błagałam dziennikarzy, żeby nie pisali w taki sposób. Mówiłam, że boimy się tego stwierdzenia. Nikt nie wygrywa. Co z tego, otwieram gazetę, patrzę – nasze fotografie, Kamila, moja, Metza, jeszcze kogoś i wołami tytuł: Oni wygrali z chorobą.
Ludzie, nikt z panią śmiercią nie wygrał, ani zdrowy, ani chory. Można wyzdrowieć, żyć dalej, nawet zapomnieć. Ja się staram i naprawdę czasami zapominam. Jednak to w nas siedzi, każde rutynowe badanie jest czkawką z choroby. Zdarzają się pomyłki, zbyt długie oczekiwanie na wynik. I czar zdrowia pryska. Nie ma wygranych.
Żyje się i jest OK. Kiedyś przy pisaniu powieści zapisałam takie zdanie: „PRZEKONANIE, ŻE KIEDYŚ UMRĘ, ŁĄCZY SIĘ Z PEWNOŚCIĄ, ŻE OBUDZĘ SIĘ NAZAJUTRZ”. Tak jest, oby tak było jak najdłużej.
Tego rodzaju pewności z całych sił życzę Stuhrowi, którego mam w pamięci jako fantastycznego „Wodzireja”.

2 lutego 2012 r.

Z blogu Krystyny Kofty na portalu Onet.pl, http://krystyna-kofta.blog.onet.pl/

Wydanie: 06/2012, 2012

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy