Manifa

Na wiecu na placu Konstytucji w Warszawie, w niedzielę, 27 listopada, odbywającym się pod hasłem „reanimacji demokracji” po rozbiciu Parady Równości w Poznaniu, Jacek Żakowski, dziennikarz, powiedział ironicznie, że niesłychanym osiągnięciem braci Kaczyńskich jest ożywienie w ciągu zaledwie kilku tygodni od objęcia przez nich władzy ogólnopolskiego ruchu obrony demokracji i praw człowieka.
Jest w tym odrobina przesady, ale tylko niewielka. Prawdziwie duża, dwutysięczna manifestacja odbyła się w Warszawie, w pozostałych miastach na ulice wyszło po sto lub dwieście osób, co przynosi im zaszczyt, ponieważ mniejsze „manify” były bardziej narażone na ataki wszechpolaków i policji, chociaż policja tym razem zachowywała się przyzwoicie. Ale hasło tych manifestacji, wieców i pochodów, że „Marsz Równości idzie dalej”, stało się rzeczywiście zawołaniem, które poszło w Polskę.
Media, zwłaszcza telewizje, czynią wszystko, aby ruch ten sparodiować. Służy temu sprowadzanie go wyłącznie do ruchu gejów i lesbijek, okraszane w dodatku obscenicznymi wstawkami filmowymi z niemieckich głównie parad miłości. Widać, że zarówno media, jak i władza liczą po prostu na kołtuńską większość społeczeństwa, dla której homoseksualizm jest występkiem, chorobą, w najlepszym zaś wypadku powodem do krzepkich męskich dowcipów. Opinię tę zresztą dzieli wielu posłów, w tym także z liberalnej podobno Platformy Obywatelskiej.
To prawda, że praktykę ulicznych parad jako pierwsi podjęli przeciwnicy homofobii, a także feministki, ale idea kryjąca się w tych „manifach” jest nieporównanie szersza. Jest nią domaganie się równości w różnościach, jakie stwarzają płeć, orientacja seksualna, wyznanie, rasa, światopogląd, a wreszcie sama jednostka ludzka. Idąc zaś dalej, do samego jądra tych ruchów, jest w nich nie zawsze do końca uświadomiona nawet przez ich uczestników próba nowoczesnej redefinicji pojęcia demokracji.
Hans Mayer, nieżyjący już znakomity krytyk niemiecki, dowodzi w książce „Odmieńcy”, że tradycyjna demokracja rozumiana jako „rządy większości”, jest pomysłem niepełnym i ułomnym. Nie zapewnia ona ani praw człowieka, ani postępu intelektualnego i moralnego. Rządami większości był bez wątpienia demokratycznie powołany do władzy hitleryzm, był nim także stalinizm jako forma wielkoruskiego nacjonalizmu. Do większości odwołuje się każdy nacjonalizm, a także każda dominująca religia, dążąc do wprowadzenia w życie własnych reguł życia społecznego, co widać na przykładzie talibów. Jedno i drugie jednak nie gwarantuje w żaden sposób ani wolności jednostek, ani też nie chroni przed dyskryminacją całych grup mniejszościowych w życiu publicznym, lecz przeciwnie, dostarcza tym działaniom wygodnych narzędzi.
Demokracja definiowana jako „równość w różności” jest więc co najmniej niezbędnym uzupełnieniem rządów większości, a być może także nowym kluczem do demokracji w ogóle w czasach, które nazywamy coraz częściej „postmodernistycznymi”, a więc które nastąpiły po epoce wielkich masowych ideologii i wielkich totalitaryzmów.
W Polsce sytuacja jest paradoksalna. Oto bowiem całkiem niedawno, w ostatnich wyborach, większość – a pamiętać zawsze należy, że ta „większość” głosujących na prawicę to zaledwie kilkanaście procent ogółu dorosłego społeczeństwa – wypowiedziała się za rządami PiS, formacji, która prezentuje się jako narodowa i katolicka, a więc stanowi dokładną kontynuację tej właśnie koncepcji demokracji większościowej, która we współczesnym świecie odchodzi do lamusa. Naród i religia, pojęcia mocno osadzone w konserwatywnej świadomości społecznej, są zarazem ostrzami, które najwygodniej skierować przeciw „odmieńcom”. Konflikt obecnej władzy z wszelkiego rodzaju Paradami Równości jest więc nieuchronny, wpisany w logikę przeobrażeń współczesnego społeczeństwa, których jesteśmy uczestnikami.
Jest to dla nas sytuacja nowa, która nie daje się jednak zignorować.
Jest ona także nowa dla wszystkich oficjalnych formacji politycznych lewicy, co zobaczyć można było gołym okiem, uczestnicząc w „manifie” warszawskiej. Dominowały w niej, oprócz przeciwników homofobii, pozaparlamentarne formacje lewicowe, Demokracja Pracownicza, ruch Racja, Nowa Lewica, anarchiści, radykałowie, Zieloni, chociaż nie brakło także lewicy „oficjalnej”, SLD, Socjaldemokracji Polskiej czy Unii Pracy. Ale język wiecu narzucała właśnie ta pierwsza grupa. Jeżeli od dłuższego już czasu, często do znudzenia piszę na tym miejscu, że odrodzenia lewicy w Polsce spodziewać się można nie od strony czcigodnych układów politycznych, lecz na ulicy, od strony radykalnych ruchów młodzieżowych i pracowniczych, ekologicznych, feministycznych, alterglobalistycznych, to nie tylko przecież zamglonemu wzrokowi starca przypisuję fakt, że zobaczyłem to na własne oczy.
Nowy ruch lewicy ma do „oficjalnej” lewicy mnóstwo uzasadnionych pretensji za jej dwukrotne już rządy, za jej konformizm, za jej punkt widzenia zależny od punktu siedzenia, za jej – nomen omen – rozbrat z wartościami ideowymi. Natomiast „oficjalna”, parlamentarna lewica, nie umie z tą nową lewicą rozmawiać. Myślę, że jej przywódcy, z Wojciechem Olejniczakiem włącznie, powinni pójść na solidne korepetycje do Julii Kubisy na przykład, niesamowitej dziewczyny, która prowadziła wiec warszawski, wyczuwając bezbłędnie nastroje tłumu, podtrzymując emocje, a zarazem opanowując je, gdy zgrzyty między starą, „oficjalną” lewicą a radykałami stawały się niebezpieczne dla solidarnego charakteru demonstracji. Jeśli więc „oficjalna” lewica naprawdę chce wziąć nowy oddech, utrzymać się nie tylko przy życiu, ale także w parlamencie, gdzie jak dotychczas czuje się najbezpieczniej, musi nauczyć się istnieć na ulicy. Rozumieć proste, nieowijane w bawełnę słowa i jasne kryteria moralne, niezamglone urzędową sofistyką, zwaną „odpowiedzialnością za państwo” .
W warszawskiej „manifie” uczestniczyli także weterani demonstracji „solidarnościowych”, a również wcześniejszych, marcowych 1968 r. Wspominali z emfazą tamte czasy, a p. Smoleński napisał potem w „Wyborczej”, że zapalczywość i przekonanie, że demokracja w Polsce zamiera i trzeba ją reanimować, bierze się wśród uczestników dzisiejszych Parad Równości stąd, że nie pamiętają PRL-u.
To prawda. Ale pomysł, aby tłumaczyć młodszemu pokoleniu, że nie powinno się buntować, ponieważ dawniej było gorzej, nie sprawdził się nigdy. Nie sądzę także, aby obecny Marsz Równości, który idzie dalej, dało się ubrać w „solidarnościowe” szaty, a więc również w komżę i znaczek z Matką Boską w klapie, a „manify” zastąpić nabożeństwami, co stanowiło jeden ze zworników „Solidarności”.
Myślę więc raczej, że i dla tej postsolidarnościowej formacji nadszedł czas refleksji nad „reanimacją demokracji” w państwie, które idzie obecnie w zgoła odwrotnym kierunku.

 

 

Wydanie: 2005, 49/2005

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy