Dla Stanów Zjednoczonych i dla Wielkiej Brytanii Polska była jedynie pionkiem
Wraz z podpisaną 8 maja bezwarunkową kapitulacją Niemiec zakończyły się działania wojenne w Europie. Jednak w gabinetach przywódców zwycięskich mocarstw, gdzie ustalano kształt granic i stref wpływów, nie było czasu na świętowanie. Kiedy wycieńczeni żołnierze mogli w końcu odpocząć, politycy kontynuowali rozgrywkę o nowy podział kontynentu. Rozgrywkę, w której Polska od dawna była jedynie pionkiem.
Trzy dni przed podpisaniem kapitulacji, 5 maja 1945 r., ambasador USA Jefferson Caffery spotkał się w Paryżu z gen. Charles’em de Gaulle’em, stojącym na czele Tymczasowego Rządu Republiki Francuskiej. Amerykański dyplomata zanotował, że gospodarz był w „bardzo ponurym nastroju w związku z postępem wojsk radzieckich w Europie”. Zdaniem de Gaulle’a Rosjanie byli na dobrej drodze do zdominowania całego kontynentu, a nie tylko jego wschodniej części. Przy okazji napomknął o naciskach Moskwy na oficjalne uznanie przez Francję polskiego rządu w Lublinie. „Wolałbym współpracować z USA niż jakimkolwiek innym krajem. Imperium Brytyjskie będzie zbyt słabe po wojnie, aby cokolwiek zrobić”, apelował do swojego gościa generał. Na szczęście Caffery uspokoił premiera, mówiąc: „Mój rząd, podobnie jak całe amerykańskie społeczeństwo, pragnie widzieć Francję niepodległą, silną i bogatą. Chcemy widzieć Francję znowu bogatą z wielu różnych powodów, wśród nich jest ten najbardziej praktyczny – nie będziemy mogli sprzedawać wam naszych towarów, jeśli będziecie zbyt biedni, żeby je kupić”.
Paryskie spotkanie, chociaż bezpośrednio niezwiązane z polskimi sprawami, dowodziło priorytetów powojennej polityki zachodnich mocarstw. Dla Stanów Zjednoczonych, podobnie jak dla Wielkiej Brytanii, kluczowe znaczenie miała Europa Zachodnia. Nie tylko ze względu na takie, a nie inne sympatie czy związki kulturowe. Strategiczne decyzje podejmowano na podstawie prostego rachunku zysków i strat. A ten jasno wskazywał, że potencjalne korzyści z obecności Polski w zachodniej strefie wpływów nie mogły zrównoważyć problemów wywołanych konfliktem z ZSRR. Nic zatem dziwnego, że w memorandum skierowanym do prezydenta Harry’ego Trumana z 10 maja 1945 r. p.o. sekretarz stanu Joseph C. Grew beznamiętnie pisał o poczynaniach Moskwy w Polsce. Jugosławia czy Węgry – tutaj, zdaniem szefa amerykańskiej dyplomacji, wciąż wszystko było w grze. Jednak w przypadku Polski rozgrywka już dawno się zakończyła.
Marginalizacja rządu w Londynie
O ile Amerykanie pytania Polaków przeważnie zbywali milczeniem, o tyle Brytyjczycy prezentowali lepsze maniery. Kiedy tuż po kapitulacji Niemiec prezydent RP na uchodźstwie Władysław Raczkiewicz wystosował pismo do króla Jerzego VI, w którym przypominał, że „wielkie zwycięstwo Narodów Zjednoczonych nad Niemcami nie dało wolności Narodowi Polskiemu”, monarcha uprzejmie podziękował, kreśląc kilka słów o poświęceniu polskich pilotów w bitwie o Anglię. W podobny sposób Winston Churchill potraktował publiczny apel premiera Tomasza Arciszewskiego o „kontynuowanie wysiłków aż do chwili, gdy prawdziwa wolność, sprawiedliwość i równe prawa zostaną zapewnione wszystkim narodom, które walczyły razem z Wielką Brytanią”.
Milczenie lub zbywanie ogólnikami stało się standardowym narzędziem amerykańskiej i brytyjskiej dyplomacji w stosunku do działań polskiego rządu na uchodźstwie. Chociaż od początku był on traktowany jak ubogi krewny, którego mimo wszystko wypadało tolerować, to po ustaleniach konferencji w Jałcie uznano, że najwyższa pora się go pozbyć. Mimo oficjalnych pism Amerykanie nie zaprosili przedstawicieli „polskiego Londynu” na konferencję Narodów Zjednoczonych w San Francisco. Już sam fakt, że rząd dowiedział się o tym wydarzeniu z mediów, wiele mówił o jego pozycji w obozie zwycięzców na początku 1945 r.
„Nawet gorycz samotnej walki we wrześniu 1939 r. w Polsce w początku tej zawieruchy była nikła wobec naszego osamotnienia w niedoli wśród zwycięskiej radości sprzymierzonych. Zwycięstwo, do którego przyczyniliśmy się tak wielką ilością przelanej krwi i tyloletnią męką narodu polskiego, nie było naszym udziałem”, wspominał w 1949 r. gen. Władysław Anders. Nie tylko on przekonał się, że polityka mocarstw była równie brutalna jak zakończona wojna.
Możemy sobie odpuścić tę sprawę
W Londynie, Paryżu i Nowym Jorku nie sprzątnięto jeszcze ulic po paradach zwycięstwa, gdy 12 maja 1945 r. Churchill pisał do Trumana, że odczuwa „głęboki niepokój z powodu opacznej interpretacji decyzji jałtańskich przez Stalina, jego postępowania wobec Polski (…), z powodu połączenia rosyjskiej potęgi i terytoriów kontrolowanych lub okupowanych przez nich, sprzęgniętych z komunistycznymi działaniami w wielu innych krajach, a nade wszystko z powodu ich zdolności utrzymywania w polu przez długi czas bardzo wielkich armii. (…) Nie wiemy, co się dzieje poza linią frontu. (…) Od Polski dzielił nas będzie szeroki pas wieluset mil okupowanego przez Rosjan terytorium”. Brytyjski premier wydawał się pogodzony z podziałem Europy, w tym z losem Polski. Jego niepokój budziło geopolityczne zagrożenie wynikające z rozszerzenia radzieckiej strefy wpływów, a nie brak demokracji.
Głosy upominające się o Polskę, które rozbrzmiewały co jakiś czas w amerykańskiej administracji, szybko uciszano. Takim chłodnym prysznicem był telegram George’a Kennana, ówczesnego chargé d’affaires w Moskwie, do sekretarza stanu z 14 maja 1945 r. Kennan, który później zasłynął jako współautor doktryny powstrzymywania komunizmu, radził swojemu przełożonemu, aby uszanować decyzje podjęte w Jałcie i zrezygnować z wszelkich prób negocjacji ze Stalinem na temat przyszłości Polski. „Nigdy nie uzyskamy zgody na nic, co choćby przypominało wolną Polskę. Wobec bieżącej sytuacji realizujemy jasną politykę i bezpiecznie możemy sobie odpuścić tę sprawę”, przekonywał. Dodawał przy tym, że Waszyngton powinien trzymać się od polskich spraw jak najdalej, nie wyłączając prac nad utworzeniem rządu jedności narodowej.
Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone Polska interesowała o tyle, o ile mogły ją wykorzystać w rokowaniach ze Stalinem. Aresztowanie 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego przez NKWD pod koniec marca 1945 r. i przetransportowanie ich do Moskwy spotkało się z protestem ze strony zachodnich mocarstw, który jednak nie wyszedł poza formę noty dyplomatycznej. Już po kapitulacji Niemiec Truman wysłał do Stalina pojednawczy list i zapowiedział przyjazd zaufanego współpracownika, Harry’ego Hopkinsa, w celu omówienia wszystkich palących spraw. 25 maja Hopkins wylądował w Moskwie, gdzie powitano go niezwykle uroczyście. Tymczasem porwani polscy politycy znajdowali się na Łubiance już od 55 dni.
Kwestia polska zdominowała spotkanie Hopkinsa ze Stalinem 28 maja. W telegramie do Trumana amerykański wysłannik pisał, że w rozmowie z radzieckim przywódcą podkreślił niezgodę prezydenta i całego społeczeństwa USA na jednostronne działania Związku Radzieckiego w Polsce. Zaznaczył jednak, że celem Waszyngtonu nie było stworzenie nad Wisłą rządu niechętnego ZSRR. Podczas kolejnej rozmowy Hopkins powtórzył oczekiwania administracji. Odpowiedź Stalina była „zachęcająca, wygląda na to, że Stalin zgodzi się włączyć reprezentatywną grupę Polaków [do tworzącego się rządu – przyp. aut.]”.
W stenogramie rozmowy szczególnie wymowny jest jeden fragment: „Pan Hopkins wyraźnie podkreślił, że Stany Zjednoczone nie mają zamiaru włączyć w realizację postanowień konferencji krymskiej jakichkolwiek obecnych przedstawicieli polskiego rządu emigracyjnego, bez względu na to, gdzie się oni znajdują. Marszałek Stalin odparł, że jest to bardzo dobra wiadomość”. Mało tego, Hopkins przeprosił Stalina, jeśli ten odniósł wrażenie, że Amerykanie i Brytyjczycy chcieli współpracować z tymi polskimi politykami, którzy byli niechętni ZSRR. Oba zachodnie rządy były gotowe nawet sporządzić listę takich osób i jej bezwzględnie przestrzegać.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 22/2020, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Fot. United States National Archives
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy