Na zdrowy rozum
Wybór nowego prezesa TVP w osobie Jana Dworaka nie zamknął, ale przeciwnie, rozognił dyskusję wokół telewizji publicznej. Mimo że cały ten zabieg miał pozornie na celu „odpolitycznienie telewizji”, dyskusja ta jest na wskroś polityczna, co nie rokuje niczego dobrego. Prawica zaciera więc ręce, że w ostatniej chwili, niczym królik z kapelusza, wyciągnięty został „jej człowiek”, powiązany uprzednio z AWS, Platformą Obywatelską itd. Radość budzi też fakt, że w ten sposób zakończona została „era Kwiatkowskiego”, mistyfikowana uprzednio zarówno przez „Gazetę Wyborczą”, jak i usłużnego Tomasza Nałęcza. Usługi tego ostatniego okazały się o tyle cenne, że pozwoliły na zdemonizowanie tej postaci. Robert Kwiatkowski, któremu jak dotąd nie zdołano przecież postawić ani jednego sensownego zarzutu, a obietnice Nałęcza, że dokona tego w sprawozdaniu swojej komisji, dotyczą fantazji i supozycji, których próbkę czytaliśmy już w prasie, stał się symbolem wszelkiego zła, dzieląc tę rolę z Włodzimierzem Czarzastym, równie skutecznie demonizowanym bez ani jednego rzeczowego argumentu. Czemu to ma służyć – o tym niżej. Dużego kaca ma jednak także lewica. Wybór Dworaka dowodzi bowiem, że eksponentom lewicy zarówno w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, jak i w Radzie Nadzorczej TVP poplątały się nogi, co jest szczerą prawdą, ale nie mogą się one nie plątać komuś, kto tak panicznie ucieka. Ta rejterada ma już długą historię, zaczęła się od Krajowej Rady, która – jak przyznała się sama jej przewodnicząca – pospieszyła się nieco z wymianą prezesa, nie mając w ręku żadnych argumentów poza kanonadą prasową, potem było mianowanie rad nadzorczych, wreszcie ów wybór nowego prezesa, czego końce sięgają, jak słychać, także tzw. dużego pałacu. Nie dziwią mnie więc jęki i utyskiwania dochodzące z lewej strony, która czuje się poturbowana i ma zresztą więcej powodów do lamentu. Nie można wykluczyć, że cały ten reklamowany manewr „odpolityczniania telewizji” skończy się zatem – albo i nie skończy nigdy – dalszą polityczną harataniną, wyrzucaniem jednych, a przyjmowaniem drugich według politycznego klucza, bezczelnym lansowaniem jednych kandydatów prezydenckich, europejskich lub sejmowych, a opluskwianiem drugich, co jest najgorszym z możliwych przewidywań. Może jednak zdarzyć się i tak, że Jan Dworak niezależnie od swoich sympatii politycznych czy życiorysu zechce być prawdziwym prezesem telewizji publicznej, w której już przecież raz pracował, i to z Andrzejem Drawiczem, a więc w czasie kiedy obowiązywały tu jakieś normy zwyczajnej etyki. I wówczas będzie musiał stanąć przed zasadniczymi pytaniami, przed którymi stawali Robert Kwiatkowski i – o zgrozo! – Włodzimierz Czarzasty, który w dodatku udzielał na nie wyraźnej odpowiedzi. Pierwszym z tych pytań jest kwestia pozycji telewizji publicznej na rynku audiowizualnym. Czy ma być ona sprowadzona do rangi, na przykład, amerykańskiej PBS, szlachetnej, lecz marginalnej stacji kulturalno-społecznej, czy też, przy czym upierał się Kwiatkowski, kontrolować niemal połowę rynku, docierając do największej liczby widzów? Jest to wybór zasadniczy, o charakterze ideowym. Polska jest krajem postępującego zdziczenia kulturalnego i edukacyjnego, istnieje tu zamiast ongiś ponad 3 tys. kin zaledwie 700 kin na 40 mln mieszkańców, rynek wydawniczy jest skomercjalizowany, biblioteki upadają, na szkołach się oszczędza, teatry bankrutują, nawet na prasę nałożony zostanie podatek VAT, co zmniejszy jej poczytność. W tej sytuacji telewizja publiczna trwa jeszcze jako jedyny demokratyczny, a więc powszechnie dostępny, instrument kultury i edukacji społecznej. Kontynuujemy ten model, czy też od niego odstępujemy? A jeśli kontynuujemy, ma to swoje konsekwencje. Trzeba bowiem lękliwości rządu i hipokryzji Nałęcza, aby udawać, że cała walka wokół ustawy o radiofonii i telewizji nie jest walką o pieniądze, które leżą na rynku reklamowym. Bo TVP nie utrzyma się w swojej obecnej roli z pieniędzy rządu, których nie ma, ani z abonamentu, którego większość widzów nie płaci. Musi walczyć o reklamy, odbierając je nadawcom komercyjnym, co budzi ich zrozumiałą wściekłość. Przystraja się ją politycznymi girlandami, produkując na użytek gawiedzi i głupków rozmaite demony, ale taka przecież jest prawda. Ma ona także drugą stronę, tę, że owe reklamy są też przekleństwem telewizji publicznej, pchając ją w stronę tzw. oglądalności, która eliminuje treści kulturalne i społeczne na rzecz chodliwej tandety. Problem jest więc kwadraturą koła, której, to prawda,









