Mnie też zawstydzają te śmieszne zielone kiełbaski na wierzbach i to, że idąc z moim starym, kulawym psem, odnotowuję: 13 marca, dzień, w którym rzeka pachnie inaczej. Pierwszy raz w tym roku. Nad moim blokiem przelatują dwa ptaszyska giganty – powoli machają skrzydłami, ale lecą szybko. Stąd nie widzę dokładnie, ale to muszą być czaple albo bociany. I jest już ten charakterystyczny ruch na osiedlach: „Dawaj, kto pierwszy do bramki!”. Albo: „Łap go! Musimy go POWSTRZYMAĆ!”. Ale czy każde z tych zdań nie kończy się domyślnym dopiskiem: „No i co z tego, i tak jest wojna”? Po prostu wiosna jest skandalem, jak mogła? I wtedy przypominam sobie film „Anomalia” Petera Brosensa i Jessiki Woodworth, w którym mieszkańcy małej wsi świętowali koniec zimy, organizując rytualne procesje z obnoszeniem przeskalowanych kukieł. Jednak specjalnie przygotowany przez bohaterów ofiarny stos nie zapalił się i wiosna nie nadeszła. Zamiast budzić się do życia, świat zaczął umierać: wymierały pszczoły w pasiekach, krowy przestały dawać mleko, zwierzęta zaczęły zachowywać się inaczej niż zwykle. Ludzie zaczęli patrzeć na siebie podejrzliwie. Barykadowali się w chatach, pilnując zasobów. A wkrótce zaczęli rozglądać się za winnym.
Myślę o „Anomalii”, spacerując z psem. Podbiega do nas roześmiana grupka dzieciaków. Patrzą raz na psa, raz na mamę, która macha do nich z łąki, i krzyczą: „Sobaka!”. I piszczą, wymachują rękami, koniecznie muszą natychmiast go pogłaskać. Potem mijam jeszcze dwie rodziny ukraińskie: jest naprawdę niezła pogoda i na chwilę zwracam honor wiośnie. Słyszę sygnał SMS: koleżanka przysyła mi zdjęcie kolorowego chwościka, który znalazła w płaszczu. To jakaś dziwna miotełka zrobiona jakby ze ścinków różnych wąsko przyciętych materiałów – pacynka bez głowy, chaotyczna wycinanka bez sensu. A może pieprzona marzanna? Postanawiamy ją utopić. Na drugi dzień Dorota przyjeżdża ze Śródmieścia z butelką wina. Otwiera je nad rzeką. Upijamy po łyku, jest zimne. A potem ona staje na skarpie i wyrzuca marzannę daleko, do wody, a kiedy nurt porywa ją i unosi, Doris mówi ze złością i satysfakcją: „Nazwiemy ją wojna”.
Dziwię się, że pierwsze krokusy, które znalazłam pod szkołą, nie były w tym roku żółto-niebieskie. W okna klas wklejono za to żółto-niebieskie flagi. Wszystkie myśli i skojarzenia biegną w tym samym kierunku. Nadchodzi trudna wiosna. Będziemy bardziej zmęczeni niż zwykle, bardziej w żałobie. To usprawiedliwia niższą wydajność – niech czas przecieka nam przez palce, marnujmy go. Zawsze to mały sabotaż w systemie produkcji. Część obowiązków da się odroczyć. Przy globalnym lęku o zasoby naturalnie wchodzimy w stan hibernacji. Czas można rozkradać: o dziesięć minut dłuższa kąpiel, zarwana na lekturze noc, mejle, które na drugi dzień są już jakby mniej aktualne. Rozmowy z przyjaciółmi przez telefon, działania pozorowane.
Zresztą wszystkie czynności wydają się teraz pozorowane. Jakby nas było mniej w rolach, które gramy. Połową siebie mówimy, chodzimy, cieszymy się z czegoś tylko w połowie, w połowie przeżywamy książki i filmy. Pisanie o wojnie wydaje się jałowe, niepisanie o wojnie wydaje się jeszcze bardziej jałowe. Pisząc o wojnie, oszukuję, i nie pisząc o wojnie, oszukuję. Do tego wszyscy nerwowo obserwujemy, czy szczyt wspólnych wzruszeń, który daje nam rausz i zaspokaja potrzebę kreowania romantycznych gestów, już opadł. Czy nam wystarczy ognia, czy nas jeszcze rozbudzi tęsknota za społeczeństwem obywatelskim i te wszystkie wartości, które ostatnio wróciły na feedy, bo przecież nie na sztandary? Już teraz na niektórych dworcach papierowe talerzyki są puste. A gazety publikują poradniki „jak się nie spalić”. Podobno odczarowany, rozbity świat okazał się pusty i zimny i trzeba od nowa go zaczarować. Na początek może weźmy sparciałą marzannę nad rzekę, przywiążmy jej kamień do spódnicy, dajmy jej na imię wojna…
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy