Orgie i narko – tak, homofobia – nie

Orgie i narko – tak, homofobia – nie

Przewala się przez Europę, Polskę, świat fala podśmiechujek po nieudanej, choć filmowo brawurowej próbie ucieczki przed belgijską policją węgierskiego konserwatywnego europosła, współtwórcy Orbánowskiego Fideszu. Jednak to nie niefortunne spuszczanie się po rynnie roznegliżowanego, ale wciąż zaopatrzonego w tabletkę ecstasy (narkotyk) Józsefa Szájera jest centralnym punktem tego rechotu. Były już eurodeputowany (trudno uwierzyć, ale prawicowy polityk zrzekł się mandatu i pokajał publicznie – w Polsce nie do pomyślenia, napisał o tym także poseł Gdula) pierzchał z orgii homoseksualnej, w której brało udział kilkudziesięciu mężczyzn, a policja zupełnym przypadkiem (no, prawie, przyjechała po donosie organizatora konkurencyjnych swawoli – tak działa wolny rynek, wysługując się służbami publicznymi, polecam lekturę Mariany Mazzucato) wparowała tam, bo naruszone zostały reguły antycovidowych obostrzeń. W Belgii seks dorosłych osób z innymi dorosłymi osobami, niezależnie od konfiguracji płci – zaskoczenie – nie jest przestępstwem, wykroczeniem ani czymkolwiek, czym zajmowałaby się policja albo i opinia publiczna. Rejterada Szájera ma oczywiście drugie dno i jest nim jego biografia oraz aktywność polityczna. Oto bowiem jeden z najbliższych współpracowników partyjnych i na niwie prywatnej przyjaciół Orbána (jego żona jest chrzestną córki premiera) był piewcą katolickiej moralności, sztandarowym homofobem (ciekawe, co teraz), autorem zapisu w węgierskiej konstytucji, że małżeństwo to „związek kobiety i mężczyzny”. Mamy więc klasyczną odsłonę hipokryzji w szczytowej formie, skrajnego zakłamania politycznego i cynizmu. Życie osobiste, do którego József Szájer ma pełne prawo, stojące w całkowitej sprzeczności z głoszonymi poglądami, tezami, z kampanią nienawiści przeciw środowiskom LGBT rozpętaną przez formację Orbána i jego – byłego już dzisiaj, ach tak – przyjaciela. Nic nowego pod słońcem, można by za biblijnym Koheletem powtórzyć, wszak od dawna wiemy, że najbardziej zajadli homofobi bywają po prostu nieujawnionymi albo ukrywającymi się osobami o innej niż heteronormatywna tożsamości. Mówiąc po prostu, dlatego zapalają latarnię homofobicznej nienawiści, żeby w jej świetle ukryć własne preferencje, fascynacje, pragnienia. Bo dzięki temu mogą żyć dostatnio i mieć władzę. Stać ich na bycie europosłami i życie seksualne, jakie lubią, którego innym zakazują. Mogą innym życie zatruwać, a samych homoseksualistów (chcących żyć w tych nudnych, nieorgiastycznych małżeństwach, których im zawrzeć nie wolno przez takie kreatury jak Szájer) ścigają i piętnują. Cała ta historyjka po raz kolejny tylko ilustruje zjawisko niewiarygodnie rozpowszechnionej politycznej manipulacji, którą w rządzeniu posługują się partyjne wygi. Środki są nieważne, kiedy celem jest władza. Jej zdobycie i utrzymanie. W tym sensie to piękna i pouczająca przygoda. Teoretycznie, bo w praktyce węgierskiej niewiele to zmieni, choć śmiech bywa okrutną i skuteczną bronią. No dobra, dobra – ulubione powiedzenie naszej rządzącej partii walczącej o odebranie Polsce kilkuset miliardów złotych z funduszy europejskich po zapowiadanym wraz z Węgrami wecie budżetu UE – to w końcu Polak, Węgier dwa bratanki, co nabiera nowej wymowy w świetle brukselskiej orgii. Bo niejasno, bo jeszcze niedoświetlone, ale pojawiają się polskie wątki serialu „Z orgii po rynnie”. Bo podobno mieli tam być Polacy. I to nie byle jacy. Politycy. Z paszportami dyplomatycznymi. I z PiS. Organizator imprezy był oburzony, że policja zgarnęła ich na komisariat, bo uczestnicy nie okazali dokumentów, „a my – powiedział – przecież nawet majtek nie mieliśmy na sobie”. Pozostawię państwa z dociekaniami, gdzie nadzy politycy PiS, uczestniczący w gejowskiej orgii, mają paszporty dyplomatyczne Rzeczypospolitej. Chociaż dobrze wiem, że w sercu. Albo nawet w sercu Maryi, której zawierzyli Polskę, nasz byt i pomyślność. Wszystko to na razie domysły, przypuszczenia. Ale kiedy słucham, jak marszałek Terlecki tłumaczy, że próbują ustalić, co i jak, ale „słowa rzucić łatwo, a dowodów brak”, to rozbłyskuje we mnie marzenie, żeby poznać szczegóły śledztwa marszałka (którego biografia erotyczna też nie pochodzi wszak z katechizmu). Do kogo dzwoni? Skąd wie, do kogo zadzwonić? Jak formułuje pytania („Kto tam z naszych ostatnio ciężko pracował w Brukseli, konkretnie w nocy z soboty na niedzielę?”), czego docieka („Listę mi dajcie wszystkich z paszportami dyplomatycznymi i od każdego oświadczenie na piśmie, gdzie był”)? Czy dzwoni do służb, czy do biskupa jakiegoś z lawendowej mafii, a zaprzyjaźnionego? I najważniejsze – jak to referuje prezesowi? „No, był jeden. No, we dwóch byli. No, we dwóch

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 50/2020

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz