Partia bez pracy

Partia bez pracy

(210507) -- LONDON, May 7, 2021 (Xinhua) -- Britain's Labour Party leader Keir Starmer and his wife Victoria Starmer leave a polling station after voting in local elections in London, Britain, on May 6, 2021. Millions of voters in Britain are going to polling stations for local elections in what political commentators have dubbed as the Super Thursday, which is seen as a major test for Britain's main political party leaders. More than 5,000 seats are up for grabs in city hall and town hall elections, with the mayor of London and 12 provincial mayors along with police and crime commissioners also being elected. (Photo by David Cliff/Xinhua)

Kryzys brytyjski ilustruje, jak trudno jest prowadzić nową politykę starymi sposobami Po latach niewypałów tym razem miało być inaczej. Od czasu odejścia – i to raczej w niesławie – Tony’ego Blaira ze stanowiska szefa partii brytyjscy laburzyści nieustannie borykali się z problemem przywództwa. A konkretnie jego braku. Przynajmniej na takim poziomie, który zjednoczyłby coraz bardziej podzieloną partię, dał odpór ofensywie konserwatystów, a potem przynajmniej spróbował zatrzymać Wielką Brytanię w Unii Europejskiej. Gordon Brown może i był świetnym ekonomistą, ale tłumów porwać nie umiał. Ed Miliband miał wprowadzić Partię Pracy w XXI w., zbliżyć do młodego elektoratu, podjąć rękawicę na polu rodzących się wojen kulturowych, nie tracąc przy tym poparcia tradycyjnie lewicowych najuboższych części społeczeństwa. Nie wyszło mu ani jedno, ani drugie. Miliband, syn żydowskich emigrantów z Polski, okazał się po prostu gorszą wersją Blaira. Podobnie jak twórca Nowej Lewicy kończył Oksford, ale nie umiał przekuć tego w atut. Tak jak Blair chciał brylować na salonach, kampania w trudnym robotniczym elektoracie go nie kręciła. Do tego zaliczał wpadki wizerunkowe. Eksperci wypominali mu, że w czasie kampanii wyborczej w 2010 r. na debaty telewizyjne zakładał niebieski krawat, tradycyjnie kojarzony z Partią Konserwatywną. Po nim nastał czas Jeremy’ego Corbyna, postaci tyleż charyzmatycznej dla jednych, co polaryzującej dla drugich. On z kolei miał być brytyjską wersją Berniego Sandersa, ale szybko się przekonał, że to, co mobilizuje silnie zróżnicowane, lecz wciąż wierzące w awans społeczny amerykańskie społeczeństwo, na silnie podzielonych klasowo Brytyjczyków nie działa w ogóle. W dodatku Corbynowi wyciągnięto wiele grzechów z przeszłości, np. lukrowane komentarze na temat Hezbollahu. Panowanie nestora brytyjskiej lewicy nad Partią Pracy skończyło się jeśli nie katastrofą, to co najmniej rozczarowaniem. Po drodze było jeszcze kilku potencjalnych kandydatów – Chuka Umunna, który mógł zostać pierwszym czarnym szefem laburzystów, Liz Kendall zapowiadająca powrót do lewicy materialistycznej, skoncentrowanej na dysproporcjach w dostępie do dóbr. Aż wreszcie nastała era Starmera. Keir Starmer, były prokurator, zasłużony i sprawny biurokrata, cieszący się opinią merytorycznego eksperta, ale też charyzmatycznego szefa, miał wyprowadzić partię z marazmu. Szła za nim fama bezkompromisowego wojownika o prawa człowieka, miał na koncie spektakularne sukcesy, takie jak udział w kampanii zakończonej wycofaniem kary śmierci w Ugandzie. Wygrywał także sprawy sądowe z korporacyjnymi gigantami, chociażby łamiącą regulacje dotyczące ochrony środowiska siecią McDonald’s. W dodatku świat zdawał się grać z nim do jednej bramki. Kiedy obejmował przywództwo w partii w kwietniu 2020 r., konserwatyści potykali się o własne nogi, usiłując wyprowadzić Wielką Brytanię z Unii Europejskiej. Rosła frustracja związana z brakiem realnego brexitu, a na horyzoncie już majaczyły jego pierwsze negatywne skutki dla gospodarki. W dodatku im dalej w las, na tym więcej… światła mógł liczyć Starmer. Pandemia koronawirusa najmocniej uderzyła w najuboższych, była więc szansa odbić utracone na rzecz torysów dawne bastiony laburzystów w centrum i na północy kraju. Poparcie dla konserwatywnego premiera Borisa Johnsona spadało po tym, jak w marcu ub.r. poddał Brytyjczyków eksperymentowi na żywym organizmie, trzymając kraj otwarty na oścież mimo szerzącej się zarazy. Do tego pod koniec roku zakorkował się port w Dover, zapowiadając ogromne problemy z zapewnieniem na Wyspach zaopatrzenia przemysłu, sklepów, nawet sektora medycznego. Potem przyszedł jesienny kryzys paliwowy i gigantyczny spadek liczby studentów na brytyjskich uczelniach z powodu wyższych, postbrexitowych opłat za czesne, a jeszcze było propagandowe starcie z Chinami, które wyrzuciły z kraju brytyjskich dziennikarzy. Efekt? Partia Pracy jest… dokładnie tam, gdzie była. Daleko za rywalami. Według sondaży na koniec października laburzystów popiera 35% respondentów – mają 4 pkt proc. mniej od torysów. W przypadku brytyjskiej polityki to jednak dane nie do końca reprezentatywne, bo w tamtejszym jednomandatowym systemie wyborczym ogólny odsetek poparcia w społeczeństwie niekoniecznie przekłada się na końcowy wynik. Mówiąc prościej, może mieć Partia Konserwatywna – i ma – niewielką przewagę w skali kraju, a później wygra wybory w sposób nokautujący, dominując w większej liczbie okręgów. Tak się stało chociażby w ostatnich wyborach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2021, 45/2021

Kategorie: Świat