Nie znoszę słowa urlop, bynajmniej nie z powodu niechęci do germanizmów. Jako urodzony hanys, kery poradzi godać, spolszczenia lub ześląszczenia słów niemieckich wyssałem z mlekiem matki, niektóre z nich poważam szczególnie, jak choćby cudownego szmaterloka. Jest w tym słowie cała chaotyczna trajektoria motylego lotu, w przeciwieństwie do ciężkiego schmetterlinga, który jakoś od razu kojarzy się z messerschmittem, lecącym prosto do celu, przy gęstym ostrzale broni maszynowej. Per analogiam nie lubię „urlopu”, bo jest krótki i surowy w wymowie, od razu narzuca sztywne widełki terminu, jest w nim hierarchiczne napięcie – o urlop należy się ubiegać u przełożonych, wyprosić pozwolenie na czas wolny, w którym bez względu na stan ducha i ciała należy zmieścić swoją wolność od pracy. Na urlopie trzeba wypocząć, dlatego niewielu kojarzy go z wysiłkiem dla przyjemności; urlop – chłop oklapł na piachu i próbuje wyleżeć Weltschmerz, zalewając go w pełnym słońcu trunkami dostępnymi na opaskę all inclusive. Urlop to przepustka od roboczej mojry, od początku zatruta piętnem tymczasowości i kwaśnym przeczuciem, że po jej zakończeniu trzeba będzie nadrobić zaległości, a zatem harować w dwójnasób: sama ta myśl męczy bardziej, niż czas wolny daje odpocząć. Co innego wakacje – po pierwsze, są o sylabę dłuższe, co już pozwala leniwie się przeciągnąć i prowokacyjnie odwołać do szczęsnych dekad naszego dzieciństwa i młodości, kiedy lato było czasem regulaminowej kanikuły, dwu-, a na studiach już trzymiesięcznej. Pracodawcy nie tolerują wakacji za ich skandalicznie wolnościowy podtekst (łacińskie vacatio znaczy „oswobodzenie”), kryje się w nich ocean czasu, cała pora roku do dyspozycji, można ją przeleżeć w trawie, zmitrężyć w chruśniaku, albo przewędrować bez celu i programu. Kto raz zażył urlopu, ten już nigdy nie będzie miał wakacji, klamka zapadła; mówiąc „mam urlop”, chełpimy się w domyśle tym, że „mamy pracę”, która nam ustawia życie; wyrośliśmy z wakacji, dojrzeliśmy do urlopu, jesteśmy statecznymi obywatelami, koniec, kropka. Mówiąc „jadę na wakacje”, choćbym wybierał się tylko na tydzień do sąsiedniej dzielnicy, oznajmiam, że jestem bezczelnie niedyspozycyjny, życie firmowe interesuje mnie teraz tak jak peerelowski „napój firmowy”, jak wyrób życiopodobny, mówiąc „mam wakacje”, policzkuję szefa za wszystkie polecenia, które mi wydawał przez cały rok, odwracam struktury władzy, teraz ja i moje słodkie pełnopłatne nieróbstwo jest na szczycie piramidy. Wakacje to anarchia czasu niezagospodarowanego, kapitaliści łypią na nie spode łba jak deweloperzy na chronione prawem puste połacie pośrodku miasta. Wakacje pozwalają na nieśpieszność, danie czasowi czasu, zatrzymanie i bilans: a może zrobiliśmy już wystarczająco dużo, żeby pracę porzucić? Kto nam wmówił, że robota jest wartością? Może stać nas na to, żeby sobie obniżyć wiek emerytalny i przy ograniczeniu potrzeb mieć wakacje do końca życia? Nigdy nie korzystałem z urlopu, albowiem nigdy w życiu nie byłem etatowo zatrudniony. Uroki wolnego zawodu są niezaprzeczalne i warto dla nich przetrwać nawet największe kryzysy. Przez pół wieku sam sobie zadawałem każdego ranka pytanie, czy dziś chcę mieć dzień roboczy, sam wyznaczałem sobie pory pobudek (a zawsze były to pobudki wysokie), a także sygnał fajrantu. Demon lenistwa pod rękę z upiorem acedii nigdy mi nie odpuściły, toczyłem z nimi wyczerpujące boje, a czasem poddawałem się na długie miesiące, pamiętane jako epizody głębokiej depresji. Życie mi przebiegało turbulentnie, zazdrośnie zaglądałem do okien ludziom, którzy raz osiągnąwszy wysokość przelotową, spokojnie wiedli swój żywot, bywałem bogaty i biedny, smutny w samotności i szczęśliwy w miłości, jako i smutny w miłości, i szczęśliwy w samotności bywałem nieubezpieczony przez lata całe, bo nie było mnie stać na opłaty, bywałem bezdomny pod dachem i zadomowiony pod gołym niebem, byłem za chudy i zbyt gruby, mądry i głupi, byłem stary za młodu i zdziecinniałem na starość – rozmaicie mi się koleje losu układały, ale nawet wykolejony nie miałem wątpliwości: największym szczęściem moim było to, że nigdy nie musiałem brać urlopu. Żyłem wolno, a nawet powolnie – bo było mi wolno. Udostępnij: Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X









