Pięciolecie hańby

Pięciolecie hańby

Wybory z maja 2015 r., w wyniku których dr Andrzej Duda uzyskał prezydenturę, były uczciwe. Choć można było się dziwić, że prezydentem Rzeczypospolitej zostaje człowiek, który prywatne wyjazdy zarobkowe rozliczał oszukańczo jako działalność poselską. Wybory z października 2015 r., w których PiS zdobyło większość parlamentarną, też były uczciwe. Choć można było się zdumiewać, że kilkanaście lat wcześniej sąd państwa demokratycznego dokonał rejestracji partii o charakterze wodzowskim. Natomiast wybory parlamentarne z jesieni 2019 r. oraz wybory prezydenckie z lata 2020 r. nie były już uczciwe. Ale były legalne. Tyle że legalność straciło wcześniej państwo.

Strażnikiem legalności, gwarantem ciągłości państwa jest z natury rzeczy prezydent. Cóż, kiedy dr Duda ciągłości państwa nigdy nie uznawał. Zanim został prezydentem, śpiewał: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” (rozumiem, że teraz już tak nie śpiewa), a jako prezydent sądził, że w czasie II wojny światowej „instytucji państwa polskiego nie było” (nawet Stalin uważał, że były). Jako prezydent dr Duda przysięgał wierność polskiej konstytucji i wzywał na to Imię Boże (nikt nie zareagował na krzywoprzysięstwo). Dlatego temu, co się stało w Pałacu Prezydenckim nocą z 2 na 3 grudnia 2015 r., trudno nawet się dziwić. Za parę dni minie piąta rocznica tego wydarzenia.

Trudno się dziwić, bo już przedtem obserwowaliśmy prawną ekstrawagancję pana prezydenta. Było nią ułaskawienie niewinnego, a może w większym jeszcze stopniu – uzasadnienie tego ułaskawienia. Prezydent uznał mianowicie, że od sprawy Mariusza Kamińskiego trzeba uwolnić wymiar sprawiedliwości. Rzeczywiście, uwalnianie wymiaru sprawiedliwości stało się odtąd znakiem rozpoznawczym tej władzy. Wkrótce potem, tamtej właśnie grudniowej nocy, prezydent uwolnił od działania Trybunał Konstytucyjny.

Przyjął wszak ślubowanie od ludzi wybranych do Trybunału w sposób nieprawomocny, na miejsca już zajęte przez osoby wybrane prawidłowo. Czyli prezydent, strażnik konstytucji, naruszył legalny charakter organu orzekającego zgodność ustaw z konstytucją. Wywołało to – musiało wywołać – reakcję łańcuchową. W samym Trybunale doszło do trzęsienia ziemi i niebawem zmienił się on w atrapę, we własną karykaturę, w coś, co prof. Wojciech Sadurski określa mianem „grupy znajomych mgr Przyłębskiej”. To ta grupa orzekła 22 października br. zakaz w Polsce praktycznie każdej aborcji. Co, jak wiemy, wywołało masowe protesty. Zdewastowanie Trybunału Konstytucyjnego umożliwiło zaś rozprawę z niezależnym sądownictwem. A to spowodowało – wielokrotnie już wyrażane – sprzeciwy i protesty Unii Europejskiej. Tym sprzeciwom premier Morawiecki dał zaś odpór w Sejmie 18 listopada: obrzucił Unię obelgami, porównał ją do ZSRR i zagroził zawetowaniem unijnego budżetu. Gdyby rzeczywiście do tego doszło, w dodatku teraz, w dobie pandemii, byłaby to katastrofa dla Polski i całej Wspólnoty. Tak czy inaczej faktyczny polexit dokonał się 18 listopada. Lecz jego źródła biją wciąż w tamtej nocy sprzed pięciu lat, gdy chyłkiem przyjęto niekonstytucyjne ślubowanie.

Dlaczego wtedy nie wyszliśmy na ulice? Dlaczego poparcie dla PiS nie spadło natychmiast do zera, niechby do 4%? A przecież w historii tak właśnie bywa: przełomowy charakter danego wydarzenia widać w pełni dopiero z dalszej perspektywy, a ludzie nie zawsze takimi sprawami się przejmują. W roku 1704, w momencie podpisania polsko-rosyjskiego traktatu sojuszniczego w Narwie, nikt sobie nie wyobrażał, że oto zaczyna się prawie 300-letni okres rządów Rosji w Polsce. W roku 1795, gdy dokonywał się trzeci rozbiór, cała Polska składała wiernopoddańcze homagia nowym władzom, a na balach karnawałowych bawiono się dobrze jak nigdy. Mało kto żałował Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Dziś mało kto żałuje III Rzeczypospolitej. Bo mało kto zdaje sobie sprawę, że tego państwa od pięciu lat już nie ma, tak jak Polski w Unii Europejskiej nie ma faktycznie od 18 listopada. Z Polski w Unii został szyld, pusta powłoka, pozbawiona treści. Jak z Trybunału Konstytucyjnego. A Polska została sama: bez Trójmorza, bez Wyszehradu, nawet bez wujka Trumpa za oceanem. Za to z Węgrami i (w najlepszym razie) Słowenią. Nie wiemy jeszcze, jak ostatecznie się skończy unijna batalia budżetowa, można tylko być pewnym, że nawet gdyby znów był wynik 27:1, i tak zostanie to otrąbione jako sukces. Ale mleko się wylało.

Jesteśmy bowiem sami – jak przed ponad 200 laty. Wtedy nikt istnienia Rzeczypospolitej nie bronił, nawet werbalnie. Rozbiorów nie uznała tylko Turcja. Więc może by i dziś udać się pod opiekę Recepa Erdoğana? Nie zdziwiłbym się – wszak taka to nasza polityka zagraniczna. I takie skutki tamtej grudniowej nocy.

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2020, 49/2020

Kategorie: Andrzej Romanowski, Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy