Pod niebieską owieczką

Pod niebieską owieczką

Niepowtarzalne kafle rodzą się w Bodzanowie

Zza węgła wygląda i patrzy na mnie szara główka, dalej jest niebieskie ciałko na szarych trzech nóżkach. Owieczka niebieska, twarda, nieprawdziwa, a patrzy jak żywa. Jestem w domu kolorów w poniemieckiej wsi.

Bodzanów, dawny Langendorf, a w 1263 r. Long Villa, czyli Długa Wieś; ok. 1,5 tys. dusz. Otwarta brama, solidny dom, skierowany krótszą ścianą ku drodze, reszta domu i zabudowań ginie w ogrodzie. Wieś jest murowana, przecięta rzeczką Białą Głuchołaską; kościół, kilkusetletni klasztor, fabryka. Niemal przy każdym domu rzeźba Maryjki, gdzieniegdzie płaski, metalowy Chrystusik na krzyżu, czasem malowany przez lokalnych artystów; częsty wzór na tych terenach. Jestem koło Głuchołaz, 2,5 km od granicy z Czechami. Od niemal dekady mieszka tutaj czteroosobowa rodzina, przenieśli się z Warszawy. Artystka malarka, rzeźbiarka i były już menedżer restauracji oraz dwoje nastolatków, a także dwa psy i kot ze schroniska. I owieczka z pchlego targu, chyba w Nysie. Niebieska.

Poczuli się zmęczeni miastem, swoje tam odrobili. – Zanim ten dom wybraliśmy, zjechaliśmy cały wschód, odpuściliśmy sobie część od Nowego Sącza do Zakopanego i Żywca, szukaliśmy bardziej niemieckiej architektury. Tu są domy, które przetrwały ponad 100 lat, a kolejne setki przed nimi. Cegła sucha, nic nie pęka. Ja jestem z Łukowa, 100 km od Warszawy – opowiada Karina Witkowska. – Pochodzę z Zielonej Góry, poniemieckich terenów, mieszkałem w starym, poniemieckim domu. To jest jak mapa proste, przejrzyste: rzeka obok domu, ściany, okna mają być ustawione w stronę słońca, północna część ma mało okien, bo wilgoć – dodaje Tomasz Witkowski.

Siadali z herbatą wieczorem, jak dzieci poszły spać, i szukali, co można kupić za 30 tys., za 50 tys.? Bez dachu, bez okien, do wymiany. To może za 100 tys.? A za 200 tys. były już fajne poniemieckie domy. – Na sobotę umawiałam w okolicy pięć domów i o czwartej rano wyjeżdżaliśmy, oglądaliśmy. I tak z pół roku co któryś weekend.

Szukanie domu to wysiłek nie tylko fizyczny, potem ekonomiczny, ale i emocjonalny, bo to różne historie, spotkania, tajemnice nawet. Po drodze Witkowskim zdarzyło się, że ktoś prosił niemal z płaczem: „Zabierzcie ode mnie ten dom”. – Wyczuwaliśmy jakieś energie, różne sytuacje. W Gogolinie był taki stary pałacyk, miał straszną historię. To był szpital, dużo cierpienia, choroby, coś nas niepokoiło. Agent wcześniej nam tego nie mówił, dopiero kiedy zdecydowaliśmy, że na pewno nie kupimy. Nie my pierwsi wyczuliśmy, że coś jest nie tak. Wiele budynków nie miało dachów, w czasie deszczu ludzie miski wystawiali. Byliśmy w szoku, że w tych czasach jeszcze w takich domach ktoś mieszka. A tutaj, w Bodzanowie, weszliśmy i bardzo dobrze się poczuliśmy, spojrzeliśmy na siebie w stajni tak, żeby sprzedający się nie zorientował. Wiedzieliśmy, że to jest to i że spełnia wszystkie nasze oczekiwania, praktycznie można było od razu zamieszkać. Do tego działka piękna, góry widać! I woda niedaleko.

Mury porządne, dom jakiś dobry

– Znałam architekturę Podlasia, drewniane chatki, piękne, ale niestety nie przetrwało ich wiele. No więc te mury porządne, grube, ceglane – to wszystko było dla mnie niesamowite. W kominach są wędzarnie, piece chlebowe, był taki na wyposażeniu tego domu, funkcjonujący, ale osoba, która nam sprzedawała dom, przerabiała go na nowoczesny i piec wyrzuciła – żałuje Karina. Łuki w grubych murach zachwycają. Nieraz słyszeli: „Po co wam te łuki? Wyburzcie, to będą piękne, równiutkie ściany”. A dom również dla tych łuków został kupiony. – Może jeśli ktoś w tym się wychowywał, to była oznaka biedy, złych czasów? Potem chcieli, żeby było równiutko, kartongipsowo – zastanawiają się Witkowscy. – A nie o to chodzi.

Zależało im też na miejscu do pracy, ręcznej produkcji kafli w ich firmie Artkafle. I kolejna fantastyczna sprawa – stajnia, obora połączona przejściem z domem. Nie trzeba wychodzić na dwór, żeby przejść do pracowni. Wszystko tu było, żadnej ściany nie wyburzyli, nie przestawili, weszli od razu. Pracownia miała nawet siłę, z miejsca podłączyli piece i mogli pracować. I jak tu nie cenić poniemieckiego?

Blok, betonozę i dzwony kościoła od rana zamienili na dom, kawał ziemi, ogród. – Córka powiedziała po pewnym czasie, że nie wyobraża sobie powrotu do miasta. Oczywiście, że się baliśmy, że dzieci mogą protestować. Dziś Bodzanów to sypialnia Nysy i Głuchołaz, może i Opola, w Warszawie podobne odległości przemierza się w obrębie miasta. Teatr, kino? Jak chcemy, to w Nysie mamy teatr, przyjeżdżają znane postacie, mamy kino, koncerty, jezioro, góry – wyjaśnia Karina.

Jedynym minusem jest to, że jeszcze nie dotarła tu ekologiczna kultura palenia w piecach. – Wrzesień to już „zapach zimy”. Palenie śmieci. Miejmy nadzieję, że z czasem ludzie jednak się przestawią – wierzy Tomek.

– Wiele osób nie docenia starych mebli, wyrzucają wszystko, nie chcą tego w domu. A my na tym korzystamy – uśmiechają się. Pianino – piękne, stare, też poniemieckie. Szkoda było wyrzucać na śmietnik, ale nawet w szkole muzycznej nikt go nie chciał. – Wzięliśmy je, wymagało remontu, strojenia. Tu są klawisze z kości słoniowej. Z naszego domu w Warszawie mamy niewiele pozostałości, tylko ten blat w kuchni i kilka rzeczy, współczesne szafy się porozpadały. Studiując na ASP w Warszawie, zawsze myślałam, że będę zbierać obrazy, rzeźby, wymienialiśmy się między studentami, u moich rodziców bardzo długo czekały i znalazły w tym domu swoje miejsce – Karina pokazuje piętro, prywatną galerię sztuki. Wdrapuję się po schodach – najróżniejszych barwnych kaflach. Wokół starocie, znalezione, uratowane, darowane, przygarnięte.

– Mamy bardzo dużo przyjaciół z Warszawy, Wrocławia, Poznania. Jak do nas przyjeżdżają, nie chce im się wyjeżdżać – uśmiechają się gospodarze.

Kafle Kariny

W ich pierwszym mieszkaniu, ileś lat temu, nic ze sklepu nie pasowało im na ścianę. – Skoro nic nie ma, to płytki namalowałam na ścianie. Ale były niepraktyczne, więc pomyślałam, że zrobię płytki ceramiczne. Zapisałam się do pracowni ceramicznej. W świat ceramiki wprowadził mnie Wojtek. Również jest po akademii sztuk pięknych. Zrobiliśmy sobie płytki z miastami, taki kolaż wyszedł. Pomyśleliśmy: może są ludzie tacy jak my, też będą chcieli mieć coś oryginalnego, i tak zaczęliśmy robić projekty – tłumaczy Karina. Na czwartym piętrze mieli pracownię, trzeba było wnosić glinę, piece, zrobiło się za ciasno; coraz więcej zamówień. Zaczęli szukać pracowni, okazało się, że można z tego żyć. Ceramiką zajmowali się po normalnych etatach w szkole i restauracji.

– Ludzie piszą do nas, że pierwszy raz zetknęli się z takimi kaflami i muszą je mieć, że chcą tylko te. A wysyłka jednej paczki do USA kosztuje 500 zł, do tego trzeba doliczyć cenę metra kafli, wychodzi sporo. Po otrzymaniu piszą do nas, że są jeszcze piękniejsze niż na zdjęciach. Czasem ktoś potrzebuje posiedzieć z tymi kaflami, wtedy mówi: „Dobrze po kilku dniach się z nimi poczułem” – opowiada Tomasz.

– My nie robimy oczywistych kafli, uwielbiam kolory i to moje malarstwo w nich jest – dodaje Karina. Kiedy maluje niebieskim, to nieoczywistym, ten niebieski tworzy sama. Większość ich kafli jest niepowtarzalna, wszystko zrobione ręcznie i każda płytka jest jedyna, inna.

Formowanie materiału, gliny, to ciężka, fizyczna praca. Trzeba to potem rozwałkować, wyciąć kształty. Wcześniej zaprojektować. Karina: – Często ludzie piszą, jakie kafle by chcieli, np. odwzorować te ze starej kamienicy, powiedzmy kolor écru ze spękaniami, mają naśladować stuletnie, zniekształcone przez czas, światło. I ja teraz muszę stworzyć taką miksturę, która odwzoruje odcień i strukturę tego szkliwa. Czasem odnajdywanie idealnego koloru trwa dwa-trzy tygodnie.

Swoje artystyczne kafle sprzedają do Nowego Jorku, Kalifornii i innych części Ameryki, do Kanady. Amerykanie doceniają rękodzieło. Europejczycy także, dużo prac trafia do Niemiec, a przed brexitem też do Wielkiej Brytanii, teraz dostawa trwa dłużej niż do USA. – Kilka znanych osób, topowych sportowców, aktorów, celebrytów z całego świata, wzięło od nas kafle; nie możemy zdradzać nazwisk. Cieszymy się, że nasze płytki chcą mieć w Singapurze. Liderami w tej sztuce są Hiszpanie, Portugalczycy, Włosi. My proponujemy inne wzory, kolory i wybierają nasze. Był taki konkurs, żeby zaprojektować ceramikę dla siedmiu willi na Majorce. Wysłaliśmy swoje propozycje: turkusy, piękne zielenie, morskie. Startowało 11 firm z całego świata i wygraliśmy my – bezkonkurencyjnie, więc dla nas to komplement. To motywuje, kiedy nas doceniają architekci i mówią nam o tym. Albo pisze klient pełen emocji, np. że mycie rąk w naszej umywalce to mistyczne doznanie – opowiadają przy stole ze starych drzwi, znalezionych we wsi, odrestaurowanych i z ich kaflami.

Ich klientka brała udział w misji na Antarktydę. Zabrała tam płytki, żeby podarować ludziom „kawałek Polski”, to była ogólnoświatowa ekipa. Wysłała im kartkę 1 marca 2020 r., dostali ją miesiąc temu. Utknęła w Chile.

– Architekci piszą, że zafascynowali się kształtem umywalki czy kolorem płytek i pod ten wzór projektują całe wnętrze – przyznaje Karina. Turkus, zieleń, a potem długo nic. To są ich miksy kolorów, zestawienia tworzą bloki, ściany, zróżnicowane nasycenie, żeby wzbudzały emocje. – Często staramy się stosować kolory transparentne, które mają jakąś głębię. Czasem skapnie szkliwo z jednej płytki na drugą, przypadkiem odkrywam jakieś fajne zestawienia. Zapisujemy to, cały czas jest odkrywanie, tworzenie, materia wciąż zaskakuje – uśmiecha się artystka. – Nawet glina, która mniej szamotu dostała przy produkcji, daje inne efekty. Miał być niebieski, wyszedł złamany niebieski – dorzuca Tomek.

Gra z barwą trwa. Podczas podróży patrzą na zestawienia kształtów, wzorów. Podobnie podczas oglądania filmów: – Zatrzymaj, popatrz na ścianę! No, tacy trochę freak jesteśmy. Albo chodzimy po Wrocławiu, pootwierane drzwi w starych kamienicach, zobacz, jaka podłoga, klatka! Stoi gdzieś czerwone ferrari, a my widzimy obok kafle! Albo znajomi są w knajpie w Krakowie czy Berlinie, piszą: „Czy to nie wasze kafle?”. No, nasze.

– Córka kończy szkołę plastyczną, syn dostrzega już potencjał w firmie, to ciężka, fizyczna praca, cały dzień na nogach. Karinka cały dzień siedzi, co też nie jest dobre – martwi się Tomek. Ale jak wyjeżdżają czasami na dwa-trzy tygodnie, tęsknią za pracownią. Ile można siedzieć? Już im się chce popracować.

Kolejny cel – wieża ciśnień

Pierwszego dnia po przeprowadzce, w niedzielę, dostali mandat za postój w sąsiednich Głuchołazach, tak na dzień dobry. Już pokochali to miasto, dzieciom też się podoba. Na początku było: „Ale dziura!”, jednak z roku na rok widać zmiany, rozwój. Społeczność przyjęła ich świetnie. To bardzo długa wieś, pierwszego dnia sąsiadka przyszła z jabłkami i powiedziała: „Witamy w naszej społeczności”. Rejestracja zdradziła, że warszawiacy, ale było bardziej zaciekawienie. Tomek: – Jak się dowiedzieli, że ceramika, to wszyscy chcieli zobaczyć, w krótkim czasie poznaliśmy bardzo dużo ludzi. Nie wyobrażam sobie już mieszkać gdzie indziej. Jest i sąsiedzki monitoring, taki zdrowy, nie umknie np. zbyt długo parkujące u nas auto. Jak tutaj zjechaliśmy, było jeszcze kilka domów do kupienia, w tej chwili nie ma już żadnego. Dużo osób z Wrocławia tu się przeprowadza.

W tym roku kupili wieżę ciśnień w Głuchołazach. Zobaczyli ją na początku, kiedy rozglądali się w terenie. – Jesteśmy zainteresowani architekturą, zwracamy uwagę na piękno, a ona była taka samotna, brzydka. Wiele lat to trwało, ale teraz będziemy ją remontować. Będzie do wynajęcia, trzypoziomowa, z widokiem na Jezioro Nyskie – pokazują tomy dokumentów, zgody konserwatora zabytków. Mają plan, żeby to zrobić do swojej pięćdziesiątki.

Niebieska, jak jedna z barw kafli Witkowskich, owieczka cierpliwie patrzy zza rogu domu, z ogrodu z bardzo starym orzechem. Czwarta nóżka leży obok, nie chce się przykleić.

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Kama Jamioł

Wydanie: 2023, 31/2023

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy