Prawo do aborcji nie jest sprawą najpilniejszą

Prawo do aborcji nie jest sprawą najpilniejszą

Właściwie wszystkie partie demokratycznej koalicji mówiły w programach o potrzebie rozdziału Kościoła i państwa. Gdy jednak przyjrzeć się dokładniej temu, co mówiły, powstaje nieodparte wrażenie, że każda rozumie to nieco inaczej. Z kolei Kościół, ten hierarchiczny, przez ostatnie lata tak silnie związał się z jedną stroną sceny politycznej, ba, z jedną partią, że teraz musi się liczyć z tym, że przegrał wraz z tą partią wybory, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Oczywiście nie będzie chciał się pogodzić z przegraną i wykorzysta każdą okazję, by odzyskać niedawną pozycję. Wśród posłów zwycięskiej koalicji nie brakuje osób wierzących, uznających autorytet Kościoła. To na nie Kościół będzie wywierał największą presję, one też znajdą się w najtrudniejszej sytuacji. Zacznie się zapewne od sporu o aborcję. A tak na marginesie, doszło do tego, że aborcja jest teraz terminem kompromisowym. Katoprawica chętniej używa terminu „zabójstwo nienarodzonego”. Przypominam, że za sanacji, do której tak tęskni dzisiejsza prawica, nazywało się to spędzeniem płodu. Jeśli koalicja od próby zmiany prawa aborcyjnego rozpocznie swoje rządzenie, nie wróżę jej długiego żywota. A dyskusja już się zaczęła. Reprezentanci obydwu przeciwstawnych radykalnych skrzydeł koalicji, choć jeszcze nie utworzyła ona rządu, już w tę dyskusję się wdają. Jedni twierdzą, że od uregulowania dopuszczalności aborcji do 12. tygodnia ciąży trzeba zaczynać nowe rządy, bo przecież kobiety głównie na to czekają, a to dzięki nim taki, a nie inny był wynik wyborów. Drudzy – że sumienie (plus przywiązanie do Kościoła) im na to nie pozwala i na tak daleko idącą liberalizację prawa się nie zgodzą, można co najwyżej wrócić do tzw. kompromisu aborcyjnego, który obowiązywał przed słynnym, budzącym protesty orzeczeniem tzw. Trybunału Julii Przyłębskiej. Jeszcze inni upierają się, że konieczne jest w tej sprawie referendum ogólnonarodowe. Prześledźmy te trzy stanowiska. Jeśli nowy rząd rozpocznie postpisowskie reformy od próby liberalizacji aborcji, to poza ogólnopolską awanturą niczego nie osiągnie. Można z góry założyć, że prezydent zawetuje każdą ustawę liberalizującą aborcję. Będzie więc gigantyczna burza, także wewnątrz koalicji, a finał i tak jest wiadomy. Pomysł przeprowadzenia referendum jest jeszcze gorszy. Zgodnie z prawem referendum jest ważne (wiążące) przy co najmniej 50-procentowej frekwencji. Takiej poza referendum europejskim nigdy jeszcze nie było i wątpliwe, by była tym razem. Zwolennicy referendum niby to wiedzą, ale uważają, że bez względu na to, czy wynik okaże się wiążący, czy nie, będzie jakąś informacją dla rządzących co do oczekiwań społeczeństwa. Jeśli rzeczywiście miałoby o to chodzić, lepiej zamiast kosztownego referendum przeprowadzić kolejne badania opinii publicznej. Informacje o poglądach społeczeństwa na temat aborcji będą bardziej szczegółowe, bardziej wiarygodne, nadto o wiele tańsze i niewywołujące politycznej awantury. Są naprawdę ważniejsze sprawy do uregulowania w państwie niż sprawa aborcji. Ta ostatnia mogłaby być wprowadzona bez żadnego referendum, bez ustawy nawet. Wystarczyłoby odwołanie się do definicji zdrowia przyjętej przez WHO. Wedle tej organizacji zdrowie to „pełny dobrostan fizyczny, psychiczny i społeczny”. Przy takim rozumieniu zdrowia matki obecne przepisy zezwalają na dokonanie aborcji. Ale nie radzę. Naprawdę awantura światopoglądowa nie jest potrzebna zaraz na początku rządów nowej koalicji. Co innego rozpoczęcie ogólnospołecznej dyskusji na ten temat, z udziałem lekarzy, w tym psychiatrów, biologów, etyków, duchownych. Tym, którzy dziś w szeregach koalicji nie chcą, podobno ze względów religijnych czy światopoglądowych, rozmawiać o łagodzeniu prawa antyaborcyjnego, trzeba spokojnie, po raz setny tłumaczyć, że prawo państwowe dopuszczające aborcję nie ingeruje w niczyją moralność, nie zmusza, a nawet nie zachęca do łamania zakazów religijnych i dokonywania aborcji przez te kobiety, które są aborcji przeciwne. Prawo państwowe nie polemizuje z Kościołem, czy aborcja jest grzechem, czy nie jest. Kościół twierdzi, że jest, i państwu nic do tego. Ale też Kościołowi nic do tego, czy państwo jakiś grzech uzna zarazem za przestępstwo, czy nie. Kościół niech naucza i przekonuje swoich wiernych, by takich grzechów nie popełniali. Gdy popełnią, niech ściga ich karami kościelnymi i straszy wiecznym potępieniem. Ale Kościół nie ma prawa żądać, by to, co on uznaje za grzech, państwo z tego tylko tytułu uznawało za przestępstwo, zakazywało i ścigało z pomocą policji i prokuratury. Na tym m.in. polega rozdział Kościoła od państwa. Niby to takie oczywiste, ale, jak się okazuje, nie dla wszystkich. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 44/2023

Kategorie: Felietony, Jan Widacki