Priorytety

Priorytety

Reforma edukacji jest dziełem rządu, ale stolicę, najbogatsze miasto Polski, stać na to, aby się nie odwracać od własnych dzieci Za pół roku, jako efekt rządowej reformy edukacji, w stołecznych szkołach średnich zacznie się prawdziwy armagedon. Pojawi się dodatkowy – czwarty – rocznik. I tam już zostanie, bo liceum stało się czteroletnie. Za trzy i pół roku do szkół średnich wejdzie dodatkowy piąty rocznik (szczyt przypadnie na wspólną rządowo-samorządową kampanię wyborczą) – pokłosie nieudanego, nieudolnego eksperymentu minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej z obowiązkowym posyłaniem sześciolatków do szkoły, o czym już tu pisałam („Jak zatrzymać nauczycieli”, PRZEGLĄD nr 47/2018). Problem jest więc trwały i nie zniknie w ciągu kilku lat, z czego wielu odpowiedzialnych za edukację urzędników (nie mówiąc o politykach) nie zdaje sobie sprawy. Od 1 września 80 tys. uczniów stołecznych szkół cofnie się o pół wieku, jeśli chodzi o warunki nauki. Znowu będą gigantyczne klasy i nauka na zmiany. W perspektywie kolejnych lat mogą to być już setki tysięcy ofiar reform – każdy rocznik to w stolicy ok. 20 tys. uczniów. Oczywiście tak wcale być nie musi, pod warunkiem jednak, że samorząd starannie przygotuje się do tego zadania. Musi to kosztować, ale najważniejsze jest kompetentne gospodarowanie wszystkimi posiadanymi lokalami szkolnymi. W końcu do tej pory mniej więcej taka sama liczba uczniów bez problemu się w nich mieściła, mimo że aż dziewięć roczników – a nie osiem, jak od tej pory – chodziło do klas maksimum 25-osobowych (w szkołach podstawowych i gimnazjach). Dzięki niżowi demograficznemu Warszawa przekazywała też w minionych 20 latach wiele budynków szkolnych szkolnictwu niepublicznemu, na cele pozaoświatowe, a nawet, wraz z działką, do sprzedaży, np. budynek LO im. Hoffmanowej. Całe szczęście, że dzięki uporowi radnych (mimo oporu urzędników) niektóre wyróżniające się gimnazja otrzymały możliwość przekształcenia się w licea, a nie w szkoły podstawowe. Jeżeli w przygotowaniach nic się nie zmieni, uczniowie stołecznych szkół średnich będą mieć od września również problemy jeszcze poważniejszej natury. Warszawie brakuje nauczycieli – już dziś ok. 1,6 tys., a w nowym roku szkolnym kilka tysięcy, szczególnie specjalistów od przedmiotów ścisłych i przyrodniczych oraz anglistów. Pracowników brakuje także w przedszkolach. Zbudowane za miliony nowe przedszkole w Wilanowie stoi puste, bo nikt poza dyrektorem nie zechciał podjąć w nim pracy. Ten brak nauczycieli w stolicy to, paradoksalnie, wynik jej bogactwa. W najbogatszym mieście w Polsce przeciętna płaca jest aż dwukrotnie wyższa od średniej krajowej. Stolica oferuje pracownikom – i wykształconym (szczególnie w zakresie nauk ścisłych i języków obcych), i tym bez kwalifikacji – szeroki wachlarz zajęć o wiele lepiej płatnych niż praca w szkole publicznej. Jednocześnie niestety ceny bardzo wielu dóbr i usług są o wiele wyższe niż w Polsce wiejsko-powiatowej. Ceny mieszkań – nawet parokrotnie. Ministerstwo Edukacji Narodowej zapewnia bardzo niskie, w stosunku do wymaganych kwalifikacji, płace. Jednak na wsi i w miasteczkach, szczególnie w Polsce wschodniej i południowej, etat nauczyciela pozostaje dobrem pożądanym, ba, reglamentowanym przez lokalnych włodarzy. W stolicy i innych wielkich miastach jest inaczej. Dlatego nawet entuzjastycznie przyjęta na prowincji hipotetyczna podwyżka nauczycielskich płac o kilkaset złotych miesięcznie niewiele zmieni w sytuacji kadrowej warszawskiej oświaty. Bez znaczącego wkładu zasobnego stołecznego budżetu, by docelowo płace pracujących w Warszawie nauczycieli stały się porównywalne choćby z płacami prawie 10 tys. warszawskich urzędników, na rozwiązanie problemu nie ma co liczyć. Wolny rynek pracy, dóbr i usług mamy tu w całej okazałości. Czekający nas od września edukacyjny armagedon, który dotknie 80 tys. uczniów szkół średnich (z rodzinami to pół miliona wyborców), będzie największym realnym problemem tej kadencji samorządu. Nie da się go przykryć PR albo ideologicznymi tematami zastępczymi. W tej sytuacji konieczne są działania bardzo przemyślane. Tymczasem na razie urzędnicy kazali dyrektorom ścisnąć uczniów jak śledzie w beczce w gigantycznych klasach, na zajęciach obowiązkowych na zmiany od godz. 8 do czasem 17.30 i na wcześniejszych lub późniejszych zajęciach ponadobowiązkowych, co w praktyce oznacza ich likwidację. Nawet nagłaśniana możliwość zmniejszenia liczby godzin religii w szkołach średnich z dwóch do jednej wynikła z inicjatywy… kurii, której po prostu brakuje katechetów. Polecono też

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2019, 2019

Kategorie: Opinie