W pułapce mediów

W pułapce mediów

Pojęcie czwarta władza przestało być aktualne. Media są częścią świata usług. Widzom i czytelnikom trudno w to uwierzyć

Efektowna blondynka atakuje na ekranie ministra zdrowia. – Co pan zrobił dla biednych emerytów, lista leków refundowanych jest za krótka! – podnosi głos w oburzeniu. Dziennikarce gorzeją świetnie „zrobione” oczy, kaskada lśniących włosów raz po raz spada na pół twarzy, więc potrząsa głową, aby odrzucić je do tyłu. Trudno oderwać od niej wzrok.
Za dwa dni dostanie dziękczynny list od emerytki z Łomży, która już teraz wie, że dziennikarka z telewizji broni biednych przed sytą, nachapaną władzą. – Codzienne modlę się za panią – wyznaje mieszkanka Łomży.
Biedna emerytka nie kupuje „Gali” ani „Twojego Stylu”, nie ma więc szansy zobaczyć zdjęcia jej ukochanej obrończyni w eleganckiej długiej sukni na jakimś rządowym party. Dziennikarka stoi tam objęta poufale przez pewną bardzo ważną osobistość z pierwszych stron gazet. I przepija toast do krytykowanego ministra.

My i oni

Telewidzowie i czytelnicy nie muszą znać medialnej kuchni. Dla większości, co potwierdzają badania CBOS, w układzie: oni – władza i my – społeczeństwo dziennikarze stoją po stronie społeczeństwa. Nie jest też powszechnie wiadome, że dziś wielu dziennikarzy pracuje jako rzecznicy prasowi w ministerstwach, agencjach public relations i reklamowych. Że prowadzą płatne kursy dla polityków w dziedzinie kształtowania wizerunku.
„Dziennikarze wycierający sejmowe korytarze – piszą autorzy „Mitów czwartej władzy”: Piotr Legutko, wykładowca Studium Dziennikarskiego PAT, i Dobrosław Rodziewicz z Radia Kraków – na poczekaniu wymienią kilka najbardziej spektakularnych akcji, przeprowadzonych na Wiejskiej w ostatnich latach: np. przeciw ograniczaniu reklam alkoholowych i papierosów czy podniesieniu podatku VAT w budownictwie. Prawdopodobnie teksty, jakie się przy tych bataliach ukazały, należały do najwyżej opłacanych w historii polskiego dziennikarstwa. Niekoniecznie przez wydawców. (…) Gra polega nie tylko na pisaniu scenariuszy kampanii medialnych za lub przeciw. Są też zlecenia specjalne, realizowane poza ekranem, eterem czy szpaltami gazet. Dziennikarze coraz częściej pełnią rolę pośrednika miedzy ludźmi biznesu i polityki”.

Etos w lamusie

A w opinii społecznej dziennikarze to grupa o szczególnym etosie zawodowym, mająca legitymację do zadawania władzy najbardziej kłopotliwych pytań. I dobrze z tego korzystająca. Aż 69% respondentów w sondażu CBOS z marca br. uznało dziennikarzy za dociekliwych, a 63% za uczciwych.
Czytelnicy, widzowie i radiosłuchacze są też przekonani, że dziennikarze to prawdziwi zawodowcy, że są zawsze dobrze poinformowani (w aktualnych badaniach CBOS sądzi tak 60% pytanych). I dlatego powinni kształtować nasze poglądy polityczne.
Ale prawda jest inna. To nie dziennikarze – choć młodym reporterom biegającym po korytarzach gmachu sejmowego na Wiejskiej może się tak wydawać, gdy podtykają posłowi dyktafon pod nos – ale właściciele mediów i ich polityczni dysponenci mają największy wpływ na zdobyte kawałki czwartej władzy. Stratedzy siedzą w gabinetach i nie tłumaczą szeregowemu dziennikarzowi, po co robi zamówiony temat.
Dariusz Szymczycha, b. naczelny „Trybuny”, dziś w gronie doradców prezydenta Kwaśniewskiego, obawia się, że traktowanie dziennikarstwa jako swego rodzaju misji czy też działalności pozytywistycznej to wyobrażenie trochę anachroniczne. – Dzisiaj – przypomina – w tym zawodzie pracują tysiące ludzi i dziennikarstwo staje się dla nich pracą w kolejnej fabryce.
A może właściwiej byłoby powiedzieć, choćby na przykładzie największego dziennika w Polsce – kombinacie, biznesowym przedsięwzięciu, w którym redagowanie gazety jest tylko jednym z modułów przedsiębiorstwa.
Potwierdza to Marek Miller, socjolog, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa UW i w Szkole Reportażu Collegium Civitas. Wyznaje on z przykrością, że coraz częściej spotyka się z opinią swych młodych słuchaczy, że dziennikarstwo to dla nich stan przejściowy do innych celów, bardziej prestiżowych. Albo że „najważniejszą rzeczą dla dziennikarza jest firma: koncern, stacja, partia, gazeta układ, któremu najwięcej zawdzięczam. Jestem częścią układu, gram z układem przeciwko innym układom, ta gra to gra interesów”.

Wziątki

Tylko w Warszawie codziennie odbywa się kilkadziesiąt konferencji prasowych organizowanych przez firmy chcące zachwalić swój produkt. Na wysłanników prasy, radia i telewizji czekają suto zastawione stoły i prezenty, nieraz kosztowne, potocznie nazywane przez bywalców wziątkami.
To, że dziennikarze są często przekupni, potwierdzają sami darczyńcy. Związek Firm Public Relations zlecił przeprowadzenie odpowiedniej ankiety firmie ARC Rynek i Opinia. W badaniu wzięło udział przeszło 120 osób zajmujących się promocją w firmach i wyspecjalizowanych agencjach. Ponad 53% badanych twierdzi, że w Polsce istnieją grupy dziennikarzy sprzeniewierzających się etyce zawodowej. Korupcja może przybierać rozmaite formy – od wręczenia gotówki za napisanie o firmie lub porzucenie niewygodnego tematu przez nagrody rzeczowe, np. wycieczki zagraniczne. 28% ankietowanych jest zdania, że publikacje nie są konsekwencją tego, że dziennikarz ocenia dany materiał jako ciekawy, lecz efektem zapłacenia za ukazanie się tekstu. Fakt publikowania informacji prasowych (lub ich wstrzymania) – to opinia 54% fachowców od public relations – wiąże się z wykupieniem przez zainteresowane firmy płatnego ogłoszenia czy reklamy u wydawcy danego tytułu. Szczególnie podatni na odstępstwo od etyki dziennikarskiej są zajmujący się motoryzacją, farmaceutykami i towarami szybko zbywalnymi.

Władza = biznes

Niezależne media to zbrojne ramię demokracji – uczą politolodzy. Ale gdzie znaleźć pismo, którego byt zależy tylko od sympatii kupujących je czytelników? Bez podłączenia do innych źródeł finansowania?
Odbiorca rzadko na tym się zastanawia. Jeśli kupuje codzienną gazetę z grubym grzbietem reklam, a nie zamierza ich studiować, po odejściu od kiosku wyrzuca środek do najbliższego kosza.
Tymczasem media nie istnieją w próżni. Funkcjonują w układzie uzależnień. Jego elementy to: reklama, władza uznaniowa urzędów państwowych i przepisy. Trzeba się układać z poszczególnymi decydentami. Reklam nie zdobywa się pojedynczo, od tego są potężne monopolistyczne agencje, dotarcie do nich wymaga układów. Media są więc sługą innych władz, nie społeczeństwa. Owszem, węszą, ale zazwyczaj w „słusznym” kierunku. W takich strategicznych sprawach problem, czy podjąć jakiś temat, rozstrzyga się nie na redakcyjnych kolegiach, ale w ciszy gabinetów. Media to też biznes. I to nie jest prawda znana tylko w Polsce.
W naszym kraju pierwszy wyraził to publicznie Mariusz Walter, współwłaściciel TVN. Na pytanie, jaka jest jego misja, odpowiedział, że biznesowa.
– Wiarygodność informacyjna mediów, misja publiczna są w praktyce istotne o tyle, o ile podnoszą rentowność – mówi Andrzej Goszczyński, były dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy.

Gry socjotechnicze

Uzależnione od rynku media nie tylko nie są sługą społeczeństwa, ale brakuje im solidarności, gdy mimo uwarunkowań mogą upomnieć się o interes czytelników.
– Redakcje – twierdzi specjalista od mediów, prof. Tomasz Goban-Klas – działają na własną rękę, nie wspierają się wzajemnie również w przypadku wykrycia korupcji władzy. W polskich mediach upolitycznionych aż do bólu dominuje prawda autorytetu, a nie autorytet prawdy. Ważniejsze jest, kto ujawnił skandal niż prawdziwość faktów. Upór w drążeniu tematów dotyczy tylko przeciwników politycznych i tu wypominaniu nie ma końca. W rezultacie mamy nie tyle czwartą władzę jako siłę kształtowania opinii publicznej, ile gry socjotechnicze za pomocą mediów.
Profesor zauważa, że dziś najbezpieczniejszą formą uprawiania politycznego (quasi) dziennikarstwa jest zapraszanie do porannych i wieczornych salonów radiowych, monitorów, kropek itp. Wywodów polityków nie moderują pytania ekspertów – jak to np. dzieje w CNN – ale uszczypliwości dziennikarzy omnibusów, każdego ranka znających się na czymś innym. Jeśli któreś z mediów wystąpi z tego szeregu, zostaje przywołane do porządku. Tak zdarzyło się po prezentacji w telewizji publicznej filmu dokumentalnego „Dramat w trzech aktach” o finansowaniu partii PC. Stronnicza prasa, zamiast uruchomić dziennikarstwo śledcze dla dogłębnego wyjaśniania sprawy, oskarżyła autorów telewizyjnego programu o włączenie do tematu braci Kaczyńskich.
Media są więc władzą, ale w sprawie decyzji, w jaki sposób informacja będzie podana, co zostanie przemilczane, a co nagłośnione.
„Jeśli media są przedsiębiorstwami służącymi do zarabiania pieniędzy (a w sporze z rządem powołują się na wolność lokowania kapitału) – zauważa przekornie w „Przeglądzie” prof. Bronisław Łagowski – to nie mogą być żadną władzą: ani czwartą, ani piątą. Podmiotom ekonomicznym nie przysługuje przecież prawo kontrolowania rządu. Jeśli jednak media są tą czwartą władzą, to jak każda, mogą robić tylko to, do czego zostały powołane. Prawo robienia wszystkiego, co nie jest zakazane, przysługuje obywatelowi, ale nie władzy”.
„Jednym z zadań opiniotwórczych mediów jest dostarczanie obywatelom pojęciowych środków kontrolowania władzy. Te funkcje media pełnią źle albo bardzo źle”, twierdzi prof. Łagowski. Demokracja istnieje albo nie, zależnie od tego, czy ludzie mogą kontrolować władzę. A do kontrolowania władzy potrzebują prawdziwych wiadomości. Szerzenie przez media nieprawdziwych informacji, błędne naświetlanie działań takiej czy innej władzy, oskarżanie niewinnych i wybielanie winnych, należy do przestępstw cięższych niż urzędnicze łapówkarstwo czy malwersacje, choćby na skalę PZU Życie.

Komunikacja perswazyjna

Dziennikarze nie powinni mówić tego, co ludzie mają myśleć, tylko jak myśleć. Ich zawód jest misją publiczną, która wyklucza manipulację – to kolejne przykazania z profesjonalnego dekalogu.

Tymczasem rozziew między teorią a życiem staje się coraz większy. Manipulacja (w reklamie nazywana zręcznie komunikacją perswazyjną) stała się jednym z ważnych filarów mediowego bytu w polityce. Jedna strona zarzuca drugiej tego rodzaju praktyki. Maciej Iłowiecki, który po pracy w „Polityce” w latach 1960-1981 i upadku „Spotkań”, których był naczelnym, uznał się za specjalistę od etyki w mediach i wolności słowa (wygłosił około 600 wykładów na ten temat – dodajmy, w duchu niekoniecznie zgodnym z tym, co poprzednio na dziennikarskiej niwie robił), twierdzi teraz, że największym grzechem polskich mediów są manipulacje natury politycznej w prasie lewicowej.
Niepokoi go też manipulacja mediów w sferze obyczajowej. Media lansują filozofię permisywizmu, postawę zakładającą bezużyteczność lub nawet szkodliwość zakazów obyczajowych. Wystarczy zaprosić odpowiednich ekspertów, którzy udowodnią w tej dziedzinie każdą tezę.
Również Legutko z Rodziewiczem pochylają się nad tą trudną – jeśli wykonać ją profesjonalnie – taktyką. Bo manipulacja skuteczna jest dla odbiorcy niezauważalna; on powinien uważać, że sam doszedł do takich wniosków. Trzeba tak zrobić, aby odbiorca postrzegał rzeczywistość w sposób podsunięty przez programatora.
W gruncie rzeczy przeciętny czytelnik czy telewidz jest podatny, nie broni się przed informacyjną papką, oczekuje potwierdzenia swoich sympatii i poglądów. Słucha i ogląda bez podejrzliwości, bo jest zmęczony po pracy, nie chce się denerwować. Umyka mu przemilczanie pewnych informacji, wyrywanie z kontekstu, dorabianie nowego czy ucięcie zdania – zwłaszcza w telewizji. Podbijanie bębenka nastrojów, nagłaśnianie feralnej informacji, jak ostatnio o handlu „skórami”. A przecież można jeszcze manipulować statystyką, podpierać się autorytetami (tzw. chwyt na profesora) albo wykorzystać wyrwane z kontekstu słowa Jana Pawła II.
I Kowalski to kupuje.
Pewnego rodzaju manipulacją są też wspólne akcje dziennikarzy, wynikające z tego, że mają tych samych właścicieli, z czego odbiorca nie zdaje sobie sprawy, przekonany, że jednomyślność autorów wynika z ważności tematu.
Na przykład Tok FM, które samo nazywa się radiem bez cenzury, nigdy nie skrytykuje publikacji z „Gazety Wyborczej”, przeciwnie, chętnie ją pochwali. I trudno się dziwić, skoro w tej radiostacji udziały ma Agora, spółka wydająca „Wyborczą”.

Uzależnione

Tematy leżą na ulicy – zwykli mówić dziennikarskiej młodzieży starzy wyjadacze w tym zawodzie, aby nauczyć ją samodzielności. Nie jest to do końca prawda. Gdy młody reporter zdobędzie ostrogi, przekona się, że te naprawdę duże tematy są przynoszone do redakcji. Cichym informatorem może być zaprzyjaźniony polityk, poseł, biznesmen, specjalista od tzw. przecieku kontrolowanego, funkcjonariusz służb specjalnych. Ten ostatni nie idzie pod nieznany adres. Wie, że przy którymś z redakcyjnych biurek może znaleźć swego utajnionego kolegę z branży.
Czy możliwe jest, że na ulicy znaleziono takie głośne swego czasu afery jak: palenie teczek SB, bank Bogatina, komputeryzacja rządu premiera Pawlaka przez firmę Inter Ams, korupcja w poznańskiej policji, afera żelatynowa Kazimierza Grabka i dwóch kolejnych rządów albo afera korupcyjna w MON za wiceministra Szeremietiewa – mówią otwarcie nie tylko w dziennikarskich kręgach.
Sposób naświetlania tych tematów w poszczególnych mediach różnił się diametralnie. Dlaczego? – Bo nie stworzyliśmy – mówi prof. Wiesław Godzic, medioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego – czytelnego systemu odpowiedzialności za media. A uzależnienie prywatnych mediów od ich właścicieli – dopowiada ks. Wiesław Niewęgłowski, krajowy duszpasterz środowisk twórczych – jest chyba nie mniejsze niż uzależnienie od wydziału prasy KC PZPR w czasach PRL-u.
Również Ryszard Kapuściński ubolewa (w redakcyjnej dyskusji „Tygodnika Powszechnego”), że dziennikarstwo, które było dotąd dość ekskluzywną profesją, stało się zajęciem masowym dla tysięcy ludzi niemających żadnego doświadczenia profesjonalnego ani etycznego. Centra medialne zostały opanowane przez wielki kapitał, ponieważ okazało się, że informacja jest towarem przynoszącym największe zyski. Dlatego, zdaniem tego najwybitniejszego dziennikarza w Polsce, dzisiaj pojęcie czwarta władza przestało być aktualne. Bo media są w większości częścią dynamicznie rozwijanego się w skali planetarnej świata usług. Media-worker jest dziś prezenterem w telewizyjnym dzienniku, jutro może być rzecznikiem rządu, a pojutrze maklerem. Dla niego ta praca nie jest związana z żadną powinnością społeczną czy obowiązkiem etycznym. On jest od sprzedawania towarów.


Prasowy rozbiór Polski
Karty (niektórzy twierdzą, że znaczone) do gry na rynku medialnym zostały rozdane dziesięć lat temu. Ale ostatecznie pożegnanie monopolu RSW Prasa Książka Ruch odbyło się dopiero w ub. roku. W atmosferze skandalu. NIK stwierdziła, że Komisja Likwidacyjna RSW, której większość członków związana była ze środowiskiem dzisiejszej Unii Wolności, naraziła skarb państwa na duże straty, oddając gazety – 71 tytułów – za darmo spółdzielniom dziennikarskim. Bo dziennikarze, nie mogąc utrzymać takiego przedsięwzięcia, od razu przekazali (poza kilkoma wyjątkami, do których należy m.in. „Polityka”) tytuły własnościowe różnym spółkom. Dzięki takiemu wtórnemu obrotowi np. powiązany z Art B katowicki Bank Handlowo-Kredytowy wykupił dziewięć dużych dzienników, które potem sprzedał francuskiemu potentatowi prasowemu, Robertowi Hersantowi. A ten – niemieckiemu koncernowi Neu Passauer Presse. Trzeba jeszcze dodać, że zagraniczne koncerny medialne kupowały za bezcen w Polsce nie tylko prasę, także jej zaplecze – drukarnie i agencje reklamowe.
Ostatecznie rynek prasowy podzielił się na początku lat 90. między trzech konkurentów: niemiecką Neu Passauer Presse, norweską Orklę Media i Agorę jako m.in. wydawcę „Gazety Wyborczej”.
Są jeszcze Media Express, właściciel „Super Expressu”, i niemiecki koncern Axel Springer, który na amerykańskiej licencji stworzył polską edycję „Newsweeka”. W prasie kobiecej natomiast królują: Bauer, Gruner+Jahr Polska oraz Edipresse Polska. Potęga Bauera jest też widoczna w grupie pism telewizyjnych – to 4 mln 265 tys. egzemplarzy łącznego jednorazowego nakładu wszystkich tego rodzaju pism.

Prasa regionalna u Niemca

I tak nastąpił prasowy rozbiór Polski. Wszelki opór okazał się niemożliwy. Świadczą o tym dzieje „Trybuny Śląskiej” w Katowicach. Jeszcze w 1999 r. w „TŚ” dwie trzecie udziałów było w rękach należącej do Neu Passauer Presse Polskapresse, a reszta w rękach polskich udziałowców z ówczesnym redaktorem naczelnym, jednocześnie prezesem Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego, Tadeuszem Biedzkim. Pomimo posiadania większościowego pakietu koncern Passauera nie miał wpływu na gazetę, bo tak postanowiono w umowie. Ale Niemcy naciskali. Passauer nie dawał reklam, hojnie obsypując nimi swą całkowitą, nie buntującą się własność, „Dziennik Zachodni”. W Polsce jest tylko jedna licząca się firma sprzedająca powierzchnię reklamową w regionalnych dziennikach – to należące do Passauera Media Tak. – Propozycje, aby polscy właściciele sprzedali swoje udziały, składano nam dwa razy do roku – skarżył się wielokrotnie ówczesny redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej”. Usiłował ratować się zmianą szaty graficznej, ale Ślązacy nie lubią tak gwałtownych zmian i sprzedaż znów spadła. I wtedy Polacy musieli sprzedać swoje udziały Niemcom.
Krzyk z ław sejmowych, że kapitał zagraniczny na rynku prasowym grozi naszej tożsamości narodowej, podniósł się dopiero w roku 1995 r. Wprowadzono wówczas wymóg 49-procentowego udziału polskiego kapitału w prasie. Ale giganci skończyli już podział tytułów, pozostało im tylko wprowadzanie gazet bezpłatnych – też dla zgarnięcia reklam i zapełnienia ewentualnych nisz czytelniczych przed konkurencją.
Jest to więc już tylko płacz nad rozlanym mlekiem. W gazetach regionalnych nastąpiła całkowita homogenizacja formy i komercjalizacja treści. Pracujący tam dziennikarze szybko pojęli, jakich oczekuje się od nich tematów. O aferze w swoim regionie dowiadują z dzienników centralnych. Nietykalną władzą są reklamodawcy, co często oznacza burmistrza czy prezydenta miasta.

Media elektroniczne

Nieco inaczej jest z mediami elektronicznymi. Teoretycznie rządzi nimi KRRiTV. Jej skład personalny ma odzwierciedlać układ polityczny kraju, ale nie w danej chwili. Co dwa lata kończy się kadencja jednej trzeciej jej członków, ta płynność ma służyć uniezależnieniu składu rady jako całości od konstelacji politycznych.
Od kilku lat telewizją naziemną rządzi sześciu nadawców: TVP (Jedynka Dwójka i regionalna Trójka), Polsat, TVN, PULS (dawna Telewizja Niepokalanów), RTL7 i TV4 jako odłam Polsatu. Najważniejsi prezesi to Robert Kwiatkowski, Mariusz Walter i Zygmunt Solorz. Ale już widoczny jest pęd do łączenia się w struktury sieciowe innych mniejszych nadawców.
Ustawa o radiofonii i telewizji z 1992 r. wprowadziła 33-procentowy limit udziału kapitału zagranicznego w stacjach radiowych i telewizyjnych. To umożliwiło rozwój polskich grup medialnych. W lipcu br. rząd zainicjował prace nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji.
Wprawdzie potrzebne są nowe regulacje, które dostosują polskie ustawodawstwo do prawa unijnego, ale nikt nie ukrywa, że chodzi głównie o przełamanie monopolu informacyjnego.

Droga do monopolu

Wydawnictwo Agora to „Gazeta Wyborcza”, portal internetowy, 19 lokalnych rozgłośni radiowych, nieformalne powiązanie z TVN i ścisła współpraca z Radiem Zet, które należy do holdingu Eurozet Radio Zet. Mówi się o kupieniu przez ten dom medialny Polsatu i przejęciu RUCH-u.
Sympatycy „Gazety Wyborczej” nie chcą nowelizacji ustawy w proponowanym przez rząd kształcie. Należący do nich senator Krzysztof Piesiewicz w czasie konferencji w Centrum Monitoringu Wolności Prasy zauważył, że skoro obecne przepisy zostały całkowicie skompromitowane przez polityków wszystkich opcji, właśnie odpolitycznienie publicznych mediów powinno być głównym celem projektowanej noweli ustawy o radiofonii i telewizji, a nie zakaz koncentracji kapitału medialnego. Największe emocje budzą projekty wzmocnienia sfer mediów publicznych kosztem nadawców komercyjnych oraz zakaz łączenia rożnych mediów w jednym ręku.


Skąd „czwarta władza”?
Termin ten nie został wymyślony w Polsce. Językoznawca Walery Pisarek mówi, że importowaliśmy z Zachodu produkt nieoryginalny; na język polski należałoby przetłumaczyć the fourth estate jako czwarty stan – bo tak w XVIII w. filozof angielski, Edmund Burke, nazwał po raz pierwszy dziennikarzy traktowanych jako osobny stan Królestwa. Można też odnieść się do trzech władz Monteskiusza.


Według danych CBOS z listopada 2000 r., aż 96% respondentów wiedzę o działaniach rządu i parlamentu czerpało z telewizji publicznej lub radia. 71% – z prasy regionalnej i lokalnej, 54% – z ogólnokrajowej. Zdaniem zdecydowanej większości ankietowanych – 77% – TVP w swoich programach zachowuje niezależność polityczną.

 

Wydanie: 2002, 43/2002

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy