Spekulanci, czempioni i giganci – kto zarabia na pandemii

Spekulanci, czempioni i giganci – kto zarabia na pandemii

Gospodarka zdaje się stać w miejscu. Ale to nieprawda, dla niektórych pandemia jest świetnym interesem

Klikam w reklamę maseczek, która wyświetla mi się uparcie w jednym z serwisów społecznościowych. Nazwa firmy ani jej logo nic mi nie mówią, ale luźne skojarzenie podpowiada, że to raczej nie medyczny gigant. Intuicja się potwierdza – trafiam na stronę projektantki kostiumów kąpielowych, która na fali pandemii COVID-19 postanowiła dołożyć do swojego asortymentu środki higieny osobistej i akcesoria ochronne.

Kilka kliknięć szybko jednak dowodzi, że maseczki mają ograniczone zastosowanie – nie zabezpieczą przed wirusem, a jedynie higienicznie zasłonią twarz, jednorazowo. To i tak dobrze, że firma uczciwie o tym informuje. Jeden z producentów pościeli zwyczajnie zaczął ciąć tkaninę przeznaczoną na poduszki i kołdry – bo jest bezpieczna dla skóry i ma ekologiczny certyfikat – i robić z niej maseczki. Od stycznia cena maseczki chirurgicznej skoczyła nawet stukrotnie, a niektórzy za kawałek zwykłej bawełny na gumce – wcale nie skuteczniejszy od zwyczajnej chustki na szyję – kasują teraz kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych.

Jedni zwyczajnie próbują adaptować się do nadchodzącego kryzysu, a może i przy okazji pomóc, dostosowując produkcję do wymogów chwili. Drudzy zwietrzyli okazję. Jak pisał na stronie MedExpress.pl – w notce pod wymownym tytułem „Pazerność niekontrolowana” – dr Leszek Borkowski, wyprodukowanie maseczki chirurgicznej kosztuje 9 gr (!) netto, a już w lutym sprzedawano je ze stukrotnym przebiciem. Niektórzy potrafią i bawełnianą maseczkę, o jeszcze mniejszej przydatności, oferować za kilkanaście złotych od sztuki.

Bo jedno się nie zmienia – trzeba zarabiać, żeby żyć. Niektórzy w czasach pandemii zarobią więcej niż inni.

Nowe kształty na mapie

Nie ma nic oryginalnego w stwierdzeniu, że kryzysy, przełomy czy katastrofy to okres nie tylko masowej pauperyzacji, ale i licznych okazji do szybkiego wzbogacenia się. Dzisiejsza sytuacja jest jednak pod wieloma względami inna. To nie „typowe” załamanie gospodarki wywołane jej niewydolnością, przegrzaniem czy krachem finansowym, kryzys w kapitalizmie, jakich wiele. Obserwujemy właśnie bezprecedensowy eksperyment z natychmiastowym, awaryjnym wyhamowaniem gospodarki „w trakcie jazdy” – co i grozi wywrotką, i utrudnia podejmowanie decyzji. Wymarłe centra metropolii – w normalnych czasach krzykliwe, rozświetlone wizytówki późnego kapitalizmu – jak w Warszawie, Rzymie i Nowym Jorku, sugerują, że nie dzieje się dosłownie nic. To jednak nie do końca prawda. Po prostu mapa kapitalizmu, przepływów gotówki i nowych zależności gospodarczych, nabiera innych kształtów.

Obecnie widać zaledwie jej zarysy i wyłaniające się tendencje czy strategie, które wpłyną na jej ostateczny kształt. Ale można już się pokusić o pewien szkic. Na bieżącej sytuacji zarabiają trzy typy podmiotów, które roboczo można nazwać spekulantami, czempionami i gigantami – pierwsi zyskają na niepewności i cudzym nieszczęściu czy upadłości, drudzy dzięki wiodącej roli lub monopolowi w czasach pandemii, trzecim zaś przysłużą się sama wielkość i nieograniczone możliwości ekspansji w przestrzeni cyfrowej, ponad granicami państw i regułami kwarantanny.

Złoto dla pośredników

Jednym ze sposobów na zarobienie w trakcie katastrofy, jest… otrzymanie publicznej pomocy. Nie chodzi, rzecz jasna, o drobnych przedsiębiorców czy jednoosobowe „firmy” ani o rządową, dziurawą jak sito tarczę antykryzysową. Mali na publicznej pomocy najczęściej nie zarobią, o ile w ogóle otrzymają w porę konieczne wsparcie. Jednak najwięksi… Ci, których rządy na świecie ratują z powodów strukturalnych, ci „za duzi, by upaść”, a także ci, których rząd wybiera na operatorów, dostarczycieli albo współorganizatorów pomocy dla innych oraz najróżniejszych działań ratunkowych – oni mogą zyskać.

Przykłady? Po kryzysie finansowym z 2008 r. amerykański rząd zdecydował się na tzw. bailouty, czyli wykupywanie wielkich instytucji finansowych z kłopotów. Wiele osób straciło wtedy pracę w sektorze finansowym (przynajmniej na chwilę), a kilka instytucji rzeczywiście upadło, ale inni w tym samym czasie przejmowali ich aktywa, nieruchomości, zasoby i portfolio, już wolne od długów. Wielu prezesów i menedżerów wypłaciło sobie pod koniec roku sowite premie. Wiele firm wyszło dzięki tej olbrzymiej przecenie cudzych akcji jako większe, bogatsze i silniejsze niż kiedykolwiek.

Nie inaczej było w Europie. W Grecji podczas kryzysu w strefie euro z lat 2010-2015 trwała wymuszona unijnym planem ratunkowym prywatyzacja publicznego majątku – nieruchomości, przedsiębiorstw, a nawet państwowego totolotka. Wiele wystawionych na sprzedaż publicznych dóbr miało zaniżone ceny, bo trzeba było je sprzedać jak najszybciej, nie bacząc na długoterminowe kalkulacje. Wtedy zjawili się na miejscu chętni inwestorzy, często z chińskim paszportem, a także fundusze prywatyzacyjne i finansowe, które chętnie pośredniczyły w takich transakcjach. Czasem, dodajmy, poprzedzonych długimi kampaniami na rzecz prywatnego przejęcia tego czy innego segmentu publicznej własności przez „wolny rynek”. I choć program prywatyzacji miał zasilić grecki budżet, najlepiej wyszli na nim zewnętrzni pośrednicy i operatorzy. Nieuczciwość urzędników też nie była bez znaczenia, a grecka prokuratura miała (i ma do dziś) niemało pracy w związku z ich działaniem w roli „niezależnych” nadzorców procesu prywatyzacyjnego.

Pomimo lekcji z kryzysu sprzed dekady wydaje się, że podobne zapisy i rozwiązania – pozwalające różnym „stronom trzecim” bogacić się na pośrednictwie i obrocie środkami pomocowymi – są dodawane obecnie do powstających pod presją chwili ustaw antykryzysowych. Dziennikarze zwracają już uwagę, że w USA banki mają gwarantowane w 100% przez rząd kredyty, które będą przynosić im zysk niezależnie od tego, czy zostaną ostatecznie umorzone, czy spłacone. Z kolei te pieniądze, które dziś mają trafić do firm, nie są obarczone prawie żadnymi ograniczeniami – istnieje więc ryzyko, że zamiast wspomóc pracowników lub zostać zainwestowane w rozwój, szybko wrócą na rynek finansowy, zasilając te same banki i instytucje finansowe, które je pożyczają z gwarancjami rządowymi. Firmy będą mogły emitować obligacje kryzysowe, które trafią na rynek papierów dłużnych i instrumentów finansowych. Będą nimi obracały inne firmy, inwestując w ten rynek pieniądze, które nie powędrują do realnej gospodarki ani na płace… I tak dalej. Błędne koło.

Wyspy w pustych miastach

Można też w trakcie kryzysu zostać, z państwową pomocą lub bez, quasi-monopolistą niezbędnych usług. Trudno w przerażającej pustce naszych miast nie zauważyć tych nielicznych sieci, które pozostają otwarte. Stacje benzynowe zyskały niezwykły impuls popytowy już po wprowadzeniu zakazu handlu w niedziele, gdy stały się jednymi z miejsc najbardziej obleganych przez mieszczuchów w niedzielne poranki. Podobnie jak sieci detalicznych sprzedawców, którzy znaleźli kreatywne sposoby na niestosowanie się do zakazu handlu. Jedna z franczyz uczyniła wręcz wymogiem dla nowych sklepikarzy utrzymywanie ich sklepów otwartych w każdą niedzielę od rana – co dawało niezwykłą przewagę konkurencyjną nad innymi, którzy nie byli w stanie wykonać podobnego ruchu.

Dziś widać, że te punkty, które stają się swoistymi centrami usług mieszkańca, gdzie można odebrać paczkę, zjeść hot doga i zrobić niezbędne zakupy, znalazły się w wyjątkowo korzystnym dla przetrwania nadchodzącego kryzysu położeniu. Każdy rząd do ostatniego dnia będzie zwlekał z zamknięciem aptek i sklepów spożywczych, więc te stają się lokalami ostatniej szansy. To tylko przyśpiesza rozpoczęty jakiś czas temu marsz w kierunku integracji możliwie wielu usług w ramach jednej sieci – płatność rachunków, doładowanie telefonu, przesyłki pocztowe i kurier. Złośliwi mogliby dodać, że kwestią czasu jest – szczególnie po wprowadzonych przez Sejm zmianach w ordynacji – kiedy do tej palety dojdzie jeszcze głosowanie w wyborach.

Możliwość przedłużenia godzin otwarcia, rządowa tarcza antykryzysowa – stwarzająca okazję do obniżki wynagrodzeń przy jednoczesnym pobieraniu dopłat z budżetu – i powrót do rynku pracodawcy, na którym rąk do pracy jest wiele, a groźba bezrobocia duża, tworzą warunki do zdecydowanej ekspansji lub wręcz powstania mono- i oligopoli wśród sieci handlowych. W zamrożonej gospodarce ci, którzy nie tylko mają możliwość działania, ale również zdjęto im wiele poprzednich ograniczeń, są uprzywilejowani podwójnie.

Ekranowi giganci

Skutkiem zamierającego życia na ulicach i zatrzymanego obrotu gospodarczego w tuzinach branż jest jeszcze jeden, zupełnie oczywisty w tych okolicznościach, fenomen. Przeniesienie do sieci i na platformy online wszystkiego, co tylko da się robić zdalnie lub za pomocą zdalnych narzędzi albo mobilnej sprzedaży. Pandemia przyniosła bum zarówno w gospodarce cyfrowej jako takiej, jak i w różnych usługach z osobna.

Gdy dziesiątki tysięcy firm, biur i instytucji kontynuują działalność w trybie pracy z domu, spotkania, konferencje i zebrania przeniosły się na komunikatory. Żart mówi, że cała ta zaraza to spisek firmy Zoom – najpopularniejszego dziś narzędzia do telekonferencji – której nazwa powoli staje się w powszechnej świadomości synonimem pracy online. Złote żniwa mają też inne komunikatory, zarówno ze względów zawodowych, jak i z powodu… nudy. Sieci społecznościowe takie jak Instagram, chiński TikTok (nagłośniony w Polsce przez prezydenta Dudę), nie mówiąc już o najpopularniejszych Facebooku i YouTubie, są dosłownie zalewane nowymi treściami od znudzonych i poszukujących rozrywki użytkowników. Zamknięci w domach, czasem odizolowani od bliskich, poszukujący towarzystwa i przynależności spędzamy przed telefonami uzbrojonymi w aplikacje więcej czasu, bardziej intensywnie i z większą dawką uczuciowego (i cielesnego) ekshibicjonizmu. Platformy online pośredniczą w większej liczbie codziennych czynności, bo nagle wzrosła gwałtownie np. liczba ćwiczących przed komputerami jogę, uczących się języka, próbujących swoich sił w gotowaniu i majsterkowaniu. Nierzadko z instruktorką lub instruktorem po drugiej stronie ekranu. Przy temacie intymności i ekshibicjonizmu dodać można, jakkolwiek to oczywiste, że większym zainteresowaniem – i odbiorców, i twórców – cieszy się też internetowa pornografia.

Rekordowe notowania mają te serwisy, które dostarczają nam treści pozwalających zająć czymś głowę w czasie zamknięcia. Netflix, aplikacja telewizyjna HBO GO, usługi streamingowe od Apple’a i Amazona – wszyscy mogą się pochwalić bezprecedensowymi notowaniami. Tak samo jak dostawcy gier i platformy do wspólnego grania. Największa, czyli Steam, szczyt zainteresowania odnotowała już w pierwszych miesiącach tego roku, podczas gdy normalnie występuje on pod koniec roku, gdy trwają święta, premiery mają najnowsze tytuły na rynku gier, a zimowa pogoda sprzyja zamknięciu w domu. W wielu aspektach dziś okoliczności zewnętrzne wymusiły to samo, a rynek gier przeżywa wielki skok.

Jedni i drudzy napotkają prędzej czy później problem wynikający z tego, że na platformy trzeba ciągle dostarczać nowości – bo każdy serial w końcu zostanie obejrzany – a to z powodu zawieszenia pracy planów filmowych i wstrzymanej produkcji będzie trudniejsze. To jednak dość odległa perspektywa. Na razie internetowi giganci, którzy i tak zagarniali coraz większe przestrzenie życia, dostali od rzeczywistości niespodziewany prezent. Słowem, jeśli coś można zrobić online, najpewniej w najbliższych latach będziemy to robili online.

I w tym sensie, choć dookoła zmienia się dużo, jedno jest trwałe – na powierzchni pozostają najwięksi. A fala nie podnosi – i nie zatapia – wszystkich po równo.

 

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 16/2020, 2020

Kategorie: Publicystyka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy