W ostatnich tygodniach – nie, nie, już miesiącach (!) – kilka osób zapytało mnie, jak się czuję w „wolnej Polsce”. Przyznam, że to dość kłopotliwe pytanie. W moim przekonaniu cezura, jaką jest wyborczy akt z 15 października, waży głównie, jak dotąd, fenomenalną frekwencją (teraz czas, żeby ją zrozumieć, zinterpretować, zareagować). Co dalej – za wcześnie wyrokować. Nie łudząc się, że zmiany nastąpią natychmiast („24 godziny”), i oczekując ze strony odchodzącej władzy obstrukcji albo działań na granicy prawa lub nawet poza nią – nie gorączkowałem się. Nadal się nie gorączkuję, bo i powodów niewiele. Przeszliśmy z trybu turbo-urno w mordęgę „dzień jak co dzień”, przepisy, „żeby nikt nam nic nie zarzucił”. Miłe uśmiechy dla pana prezydenta, który, jak się okazało, nie tylko ma budzący podziw talent aktorski, lecz także charakteryzuje się dokuczliwą, skrajną dyskalkulią, uniemożliwiającą porównanie dwóch liczb (głosy koalicji, głosy PiS). Ale to już historia. Oprócz niewątpliwego sukcesu kabaretowego, jaki osiągnął Mateusz Morawiecki, „premierując” rządowi 14-dniowemu, realną wygraną PiS, symboliczną i metaforyczną, jest takie manipulowanie procedurami, że rząd Tuska został powołany 13 grudnia. Będziemy o tym słuchać przez kolejne cztery lata, albo i osiem, oczywiście poza TVP, jeśli tylko uda się przegnać z niej propagandowe upiory, ale tak, żeby „nikt nam niczego nie zarzucił” (zarzuca, zarzuca i będzie zarzucał – marsze i demonstracje propagandystów i partyjnych sługusów za wolność mediów i pluralizm już się rozpoczęły). Symbole jednakowoż są ważne, a święta wielkiej frekwencji nie udało się utrwalić jakimś publicznym, manifestacyjnym znakiem. Ale może nie ma co lać łez. Rząd się uciera, kształtuje, wykluwa z kokonu. Ponieważ nie żywię wobec rządów wielkich nadziei, trudno je następnie zawieść, a mnie rozczarować. Przez kolejne lata będziemy zatem się trudnić ptasiarstwem (ang. birdwatching), czyli obserwowaniem, komentowaniem, a za jakiś czas, jak zwykle, od lat niezmiennie – protestowaniem, demonstrowaniem. Nie jest tak, że pozostaję na odsunięcie PiS od władzy obojętny lub że nie odczuwam pozytywów tej zmiany. Odetchnąłem z ulgą, nawet jak dla mnie nasycenie przestrzeni publicznej osobnikami takimi jak Kaczyński i jego niefajna ferajna (Terlecki, Witek, Błaszczak, Czarnek, Kamiński & Wąsik, Pawłowicz, Przyłębska, służalcza policja i zdegenerowane media) było zbyt wysokie. Ale ta ulga nasączona jest kilkuletnim zmęczeniem, napięciem, pełzającą bezradnością, a w konsekwencji przekonaniem, że jako społeczeństwo zmarnowaliśmy kolejne kilka lat. W tej „wolnej” Polsce nie znikają z dnia na dzień ważne kwestie: co dalej na granicy polsko-białoruskiej (źle to widzę, polski czysty rasizm służb zostanie podmieniony na dobrze uzbrojoną wrogość strażników „twierdzy Europa”), pewnie ruszy się coś z prawami kobiet, nie wyobrażam sobie tego inaczej, a co z zasługującym na pochwałę marszem świadczeniowym PiS? Największymi obawami napawają mnie tzw. kwestie ekonomiczne i gospodarcze. Tutaj nowe cofa się do starego. Wracają zaklęcia o „równowadze budżetowej”, „dziurze budżetowej”, konieczności „oszczędzania i zaciskania pasa”, lamenty, że „nie ma pieniędzy”, że je „trzeba znaleźć”. Cofnijmy się do roku 2014, 2015, kiedy PiS zapowiadało 500+. Poczytajcie ówczesne komentarze polityków Platformy, Nowoczesnej, a i Lewicy, oraz tzw. ekspertów ekonomicznych o demolującym wpływie na gospodarkę, której na to „nie stać”, i „populistycznym” żywiole roszczeniowości. O tym, że nie ma tych pieniędzy. Czy któraś z tych przepowiedni się sprawdziła, zdała egzamin czasu? Nie. Czy usłyszeliśmy od tamtych złych (ignoranckich) proroków: „myliłem się”, „nie miałem racji”, „wyciągnąłem wnioski”? Nie. A teraz na nowo rozlega się ten skompromitowany głos: „na czym oszczędzać?”, „gdzie one są (te pieniądze)???”. Pogrzebać trzeba wreszcie ten neoliberalny bełkot. A może należy odwrócić wektor i zadać pytanie, na co wydawać? W państwie (PiS akurat), które doprowadziło do niemal całkowitej zapaści system opieki psychiatrycznej nad dziećmi i młodzieżą i ma jedną z najgorzej finansowanych służb zdrowia w całej Europie, przy zapaści finansowania edukacji i nauki, przy zredukowaniu niemal do zera nakładów na mieszkalnictwo – z dnia na dzień znajdowały się setki miliardów na zakupy zbrojeniowe. Ktoś powie, że to przecież kredyty, za które zapłacą następni. To może kredytować istniejące społeczeństwo, a nie przyszłą, przegraną wojnę? Pieniądze państwa to największe kłamstwo, w którym żyjemy. Poczuję wolną Polskę, kiedy








