Strefa dyskomfortu

Strefa dyskomfortu

„Strefa interesów” zapewne będzie teraz kanonicznym przykładem w filmoznawczych wykładach o przestrzeni pozakadrowej, ten film był skazany na Oscara za dźwięk. Była szansa na dzieło wybitne, ale Jonathan Glazer postanowił odejść od idei utworu w pełni konceptualnego i przełamał zimną konwencję obserwowania rajskiego lebensraumu państwa Hössów. A to negatywowymi sekwencjami upychania jabłek w miejscach pracy więźniów (skądinąd same w sobie te sceny są mocne, to maniera estetyczna je osłabia), a to monochromatycznymi planszami z groźną strefą audio, które są takim znakiem dla mniej rozgarniętych widzów: uwaga, to nie kino familijne, wyjdźcie ze stref komfortu, przestańcie chrupać te nachosy! Jedynym przełamaniem mającym znamiona wybitności jest finał – spojrzenie Hössa w przyszłość: nagle zaczyna się krztusić, dławić, dusić, tak jak będzie niebawem umierał na szubienicy, i widzi panie współcześnie sprzątające muzeum Auschwitz, a potem schodzi po niekończących się schodach w mrok. Z drugiej strony owe podprogowe „przypisy” dla widzów, by tak rzec, umiarkowanie kompetentnych historycznie mogły się wydać po prostu konieczne.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 12/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty

 

Wydanie: 12/2024, 2024

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok
Tagi: filmy, kino

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy