Wojna o suwerenność w czasach cyfrowej rewolucji

Wojna o suwerenność w czasach cyfrowej rewolucji

Global citizens movement Avaaz display life-sized Zuckerberg cutouts near the EU Commission to protest against fake Facebook accounts spreading disinformation on the platform, in Brussels, Tuesday, May 22, 2018. European Union lawmakers plan to press Facebook CEO Mark Zuckerberg on Tuesday about data protection standards at the internet giant at a hearing focused on a scandal over the alleged misuse of the personal information of millions of people. (AP Photo/Geert Vanden Wijngaert)

Korporacje internetowe zarabiają miliardy dolarów, ale płacą groszowe podatki Robi wszystko, co każą Amerykanie, chętniej łupi zwykłych obywateli niż wielkie korporacje, a do tego wypina się na wszystkich europejskich partnerów – tak skrótowo przedstawia się obraz polityki polskiej prawicy w oczach jej krytyków. Jak to stereotyp – malowany jest grubą kreską i bywa niesprawiedliwy. Ale zdarzają się sytuacje, gdy prawda przerasta karykaturę. I nawet wyrozumiali i nieszukający dziury w całym obserwatorzy zdziwieni rozkładają ręce. Historia podatku cyfrowego to opowieść właśnie o tym. O tym, jak rząd PiS mógł opodatkować korporacje cyfrowe i uzyskać dzięki temu dodatkowe pieniądze na realizację kampanijnych obietnic, nie obciążając daniną przeciętnych zjadaczy chleba, bo na podatek złożyłyby się w większości zagraniczne firmy. Mało tego, sama Komisja Europejska zachęcała do wdrożenia u nas takiego rozwiązania. Wizyta wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a i nierealistyczne (jak już dziś wiemy) mrzonki o Forcie Trump poskutkowały tym, że nic podobnego na razie się nie wydarzy. Decyzja ta pozbawia nas w ciągu całej kadencji od 1 mld do 5 mld zł. Skąd jednak te miliardy miałyby się wziąć? Czym w ogóle jest podatek cyfrowy? I dlaczego Polska nagle zmieniła front w sprawie, w której rząd był dotychczas jednomyślny? Zacząć trzeba od początku – czyli od pieniędzy. Astronomiczne kwoty Jak wyobrazić sobie miliard dolarów? Dziesięć miliardów? Sto? Szacunkowy majątek najbogatszego człowieka na świecie, Jeffa Bezosa, wynosi właśnie tyle – 100 mld dol. Jak policzył portal Business Insider, Bezos musi wydać milion, żeby odczuć w portfelu różnicę porównywalną z wydaniem przez przeciętnego Amerykanina… jednego dolara. Dom na Lazurowym Wybrzeżu jest przy majątku Bezosa takim obciążeniem finansowym jak dla zwykłego człowieka duży kubek kawy w Starbucksie. Według magazynu „The Atlantic” Bezos musiałby przepuszczać 28 mln dol. dziennie wyłącznie po to, żeby – biorąc za punkt odniesienia miniony rok – nie powiększać majątku. Żeby w całości wydać 100 mld dol., trzeba kupować nowe auto marki Lamborghini codziennie przez tysiąc lat. Skala wymyka się wyobraźni. Bezos jest założycielem Amazona, największego internetowego sklepu obracającego zarówno dobrami fizycznymi (takimi jak książki lub elektronika), jak i cyfrowymi (e-booki, wypożyczanie filmów, cyfrowa telewizja itd.). Amazon powstał w latach 90. w USA, dziś jest najwyżej wycenianą firmą na świecie – jej wartość przekracza już bilion (1 000 000 000 000) dolarów. Już samo to pokazuje, jak dynamicznie rozwijają się platformy cyfrowe – w kategoriach realnej wartości mogą z nimi konkurować wyłącznie molochy przemysłowe Chin, zrzeszające całe olbrzymie branże. Jednocześnie za ostatni rok Amazon nie zapłacił w ojczyźnie, czyli w USA, ani dolara podatku dochodowego! Więcej, biorąc pod uwagę deklarowane koszty działalności, to rząd federalny w Waszyngtonie powinien zwrócić Amazonowi ponad 100 mln dol. „nadpłaty”. Co prawda, internetowy gigant zadeklarował w podatkach stanowych sporo ponad 1 mld dol., ale ta kwota – wydawałoby się pokaźna – jest i tak dużo mniejsza niż należność z tytułu amerykańskiego podatku korporacyjnego od idących w dziesiątki miliardów zysków. A przecież prezydent Trump już obniżył podatki od korporacji o jedną trzecią – do niedawna wynosiły 35%. Jak więc coraz częściej zwracają uwagę eksperci i ekspertki, firmy technologiczne grają według zupełnie innych reguł niż tradycyjny biznes, średnio płacąc kilku- lub kilkunastokrotnie mniejszy odsetek. A fortuny takie jak Bezosa, mówią krytycy – już nie tylko lewicowi – biorą się z internetowej aktywności setek milionów użytkowników, którzy tak czy inaczej płacą za usługi w internecie, ale ich dostawcy prawie wcale z tych miliardów się nie rozliczają. I bynajmniej nie jest to – o ile kiedykolwiek był – wyłącznie amerykański problem. Wraz z kolejnymi pomysłami Komisji Europejskiej, by pociągnąć globalne korporacje do odpowiedzialności, także Polska staje się polem bitwy między suwerennością państwa a potęgą globalnych graczy cyfrowych. Skąd te miliardy? Polska, rzecz jasna, w tej batalii nie ma aż tyle do wygrania co USA czy Wielka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 49/2019

Kategorie: Publicystyka