W Kujawsko-Pomorskiem przełamano monopol PKP! Pierwszy w Polsce prywatny pociąg, należący do polsko-brytyjskiej spółki, ruszy w trasę 9 grudnia. Miejmy nadzieję, że rozwiezie po naszym kraju standardy obowiązujące w zachodniej Europie. Na przełamanie monopolu PKP odważyli się w Kujawsko-Pomorskiem, które na kolejowej mapie Polski jest średniakiem. Nie należy do przewoźniczych potęg jak Pomorskie, Śląskie czy Mazowieckie. Ani pod względem liczby przewożonych pasażerów, ani w rankingu długości tras. Dlaczego właśnie tam skutecznie uderzono w monopolistę? Może dlatego, że Polskim Kolejom Państwowym udało się niemal do białej gorączki doprowadzić kujawsko-pomorski urząd marszałkowski. – Współpraca z Przewozami Regionalnymi PKP była, mówiąc łagodnie, bardzo trudna – mówi Tomasz Moraczewski, dyrektor departamentu infrastruktury Urzędu Marszałkowskiego w Toruniu. – Np. nie byliśmy w stanie ustalić realnych kosztów ich usług. Miesiącami prosiliśmy o prawdziwe wyliczenie, ile kosztuje jeden pociągokilometr. Ale ich kosztorysy były zupełnie niewiarygodne. Naszym zdaniem, mocno zawyżone. Chyba wynikały z jakichś przerostów administracyjnych lub zbyt wygórowanych pensji pracowniczych. I ten ich paraliż decyzyjny! Nawet gdy mieli chęci i wiedzę, nic nie mogli tu, w bydgoskim oddziale zrobić, bo o wszystkim decydowała Warszawa. A stolica widać uważała, że jedynym zadaniem urzędu marszałkowskiego jest bierne akceptowanie rosnących cen dopłat do przewozów pasażerskich. A na to nie chcieliśmy i nie mogliśmy się zgodzić. Coraz drożej A ceny rosły lawinowo. Na 2005 r. PKP otrzymały od samorządu 34 mln zł, rok później – 39,6 mln zł. Na 2007 r. już 50 mln zł. Szybko stało się jasne, że na kolejny zażądają jeszcze większych dopłat. I chociaż kolejarze dostawali coraz więcej pieniędzy, zamykali kolejne, ich zdaniem, nieopłacalne trasy. A pasażerów nadal straszyły brudne, powolne i niepunktualne pociągi, okropne dworce oraz niechlujni konduktorzy. Nie było wątpliwości, że PKP nic nie zmienią, dopóki nie pojawi się konkurencja. Z tą zaś było krucho. Wprawdzie w innych województwach jedna czy dwie firmy startowały w przetargach na przewozy osobowe, ale przegrywały z kretesem. – Postanowiliśmy sprawdzić, co przeszkadza prywatnej konkurencji PKP. Szukaliśmy po całej Polsce firm, które teoretycznie mogłyby świadczyć takie usługi, i pytaliśmy wprost: na czym polega problem? – nie kryje Moraczewski. – Szybko przekonaliśmy się, że problemem jest wyłącznie brak odpowiedniego taboru. Kilka firm organizacyjnie i finansowo mogłoby wejść na rynek niemal od zaraz, ale brakuje im wagonów i lokomotyw. Wszędzie samorządowcy słyszeli to samo: – Nikt nie zainwestuje w pełen tabor pod przetarg na trzy lata. Kujawsko-pomorski sejmik samorządowy miał już wtedy wprawdzie 13 własnych szynobusów, które mógł w każdej chwili przekazać dowolnemu operatorowi, ale żeby obsłużyć wszystkie trasy województwa, potrzeba ich dużo, dużo więcej. Dlatego samorząd postanowił rozpisać przetarg, rozbijając usługi na trzy części: A, B i C. Tym samym dając prywatnej konkurencji szansę wejścia choćby w sektor połączeń niezelektryfikowanych (pakiet A), bo tam do przewozu pasażerów wystarczy już kilkanaście pociągów. 30 mln oszczędności Nadzieje na poważne oszczędności kujawsko-pomorskich samorządowców ziściły się bardzo szybko. Do wiosennego przetargu na trzyletnią obsługę tras spalinowych w województwie po raz pierwszy obok PKP (żądających ponad 96 mln zł) stanęło polsko-brytyjskie konsorcjum PCC Rail Arriva, proponując swoje usługi za niespełna 68 mln zł. Przetarg jednogłośnie wygrało konsorcjum. Pierwszy raz samorząd, czyli wszyscy mieszkańcy Kujawsko-Pomorskiego, zamiast dokładać do kolejowych przewozów regionalnych, zaoszczędzi ok. 30 mln zł. Władze województwa nie kryły radości, a PKP zaskoczenia. – Gdy przystępowaliśmy do przetargu, byłem pewny, że nie mamy żadnej konkurencji – przyznaje zastępca dyrektora Kujawsko-Pomorskiego Zakładu Przewozów Regionalnych w Bydgoszczy, Bogdan Borowski. Zdumieni byli szeregowi pracownicy, którzy zaczęli się obawiać o swoje etaty, bo na utraconych trasach – jak szybko wyliczono – pracowało 65 osób. Ale nawet ci niezagrożeni bezrobociem zdawali sobie sprawę, że przetargowa przegrana oznacza utratę dochodów i dalszy spadek rentowności firmy. I choć szybko ogłoszono, że nikt nie straci pracy, w zakładzie zaczął się ferment i gorączkowe szukanie winnych. Zakładowa „Solidarność” od początku nie miała wątpliwości, kto