Bez uprzedzeń Bronię poglądu, że przedstawiciele polskich władz państwowych nie powinni zajmować oficjalnego stanowiska w sporze o niemieckie Centrum przeciw Wypędzeniom. Nie do Polaków należy stawianie Niemcom wymagań w sprawie, jak mają pamiętać jedną z największych klęsk w swojej historii. Czy mają oni opłakiwać tę swoją klęskę, jaką było dla nich „wypędzenie” 10 milionów Niemców, czy przystając na międzynarodowe Centrum, pocieszać się w swoim nieszczęściu tym, że również ludność innych narodowości była przepędzana z kraju do kraju. Możemy na ten temat dyskutować i z pewnością będziemy, nie powinniśmy jednak wyobrażać sobie, że oprócz prawa do wypowiadania się mamy jeszcze prawo do decydowania za Niemców. Pni Nawojka Cieślińska-Lobkowicz twierdzi (w „Gazecie Wyborczej”), że uchylanie się najwyższych przedstawicieli polskich władz od działania (rozumiem, że przeciw umieszczeniu Centrum w Berlinie) „to świadoma zgoda na regres stosunków z Niemcami”. Moim zdaniem, wystąpienia urzędujących polityków przyczyniłyby się z pewnością do tego, przed czym autorka ostrzega. Sytuacja z pewnością nie jest tak prosta, jasna i alarmująca, żeby usprawiedliwiała apodyktyczny ton, w jakim autorka wzywa prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu do wmieszania się w spór na temat, jak – narodowo czy międzynarodowo – upamiętniać masowe ucieczki i wysiedlenia. Prowadzona pod międzynarodowym nadzorem reedukacja narodu niemieckiego przyniosła pożądane wyniki: Niemcy są dziś nastawieni pokojowo, są być może najmniej ksenofobicznym społeczeństwem w Europie, są gotowi do uczciwej współpracy i niesienia pomocy innym. Dokonali wiele nie tylko gestów, ale też czynów pokutnych. Potępili szczerze swoją przeszłość militarystyczną, a zwłaszcza wojnę i zbrodnie dokonane pod przywództwem narodowych socjalistów. Rozpędzony proces samokrytyki doprowadził ich do zanegowania prawie całej narodowej przeszłości, także momentów wielkości, z których każdy inny naród byłby dumny. Stali się, jak ktoś powiedział, antynarodem. Wydawało się, że swoją tożsamość oparli na poczuciu winy za zło, jakie wyrządzili innym narodom. Sądzili, że społeczność międzynarodowa odmawia im prawa do żałoby po swoich zabitych i nie było to dalekie od prawdy. Ten stan świadomości był zbyt niezwykły, zbyt sztuczny, by mógł trwać wiecznie. I widzimy, że coś istotnego zmienia się w samowiedzy Niemców. Mają oni godny zazdrości nawyk gruntownego, głębokiego (choć nie wielostronnego) rozważania swoich spraw. I teraz jestem zdziwiony: do problemu „wypędzonych” zastosowali pojęcia płytkie i propagandowe. Uznali, że napiętnowanie czystek etnicznych, które było elementem wojny propagandowej z Serbią, można wykorzystać do napiętnowania „wypędzenia” (a dokładniej mówiąc, wymuszonej migracji) Niemców po drugiej wojnie światowej. W Kosowie były wypędzenia i cały świat uznał to za straszną zbrodnię, zatem wypędzenia Niemców także należy uznać za straszną zbrodnię. W ten sposób wielkie wydarzenie w historii Niemiec zostało wkomponowane w system pojęć ukutych w celu usprawiedliwienia bombardowania Serbii. Erika Steinbach obniża poziom tragizmu niemieckiej klęski, znajdując dla niej rzekomo analogie na Bałkanach. Niemcy, którzy przez półtora wieku, od Hegla do Spenglera, dostarczali narodom wschodniej i zachodniej Europy pojęć do interpretowania historii, teraz w celu zinterpretowania tragicznego wydarzenia ze swojej historii sięgają po nędzne frazesy wymyślone w celu zaciemnienia sytuacji na Bałkanach. Powiedzmy sobie wreszcie rzecz oczywistą: „wypędzenia” (przymusowe przesiedlenia, ucieczki pod groźbą itp.) nie są aż takimi zbrodniami, za jakie teraz uchodzą. Kto z milionów zagazowanych, rozstrzelanych, zagłodzonych nie wolałby być „wypędzonym”? Już słyszę mówiących: nasze standardy moralne są tak wysokie, że przesiedlenie jest zbrodnią, a pan jesteś cynik. Mówię tu do ludzi serio, dla hipokrytów miałbym inne argumenty. Jeżeli się chce rzeczowo, obiektywnie osądzić „wypędzenia”, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, co było alternatywą, co z tymi wypędzeniami współistniało (nie co do dnia, ale co do roku, dwóch, pięciu), co one w wyniku przyniosły wypędzonym. Mogę sobie wyobrazić nostalgię członków Związku Wypędzonych za utraconymi stronami rodzinnymi, ich lub ich rodziców. Wiem, w jak ciężkich , a nieraz może i potwornych warunkach przemieszczali się na Zachód. Czy wziąwszy to wszystko razem i pomnożywszy jeszcze przez dziesięć, można przesiedlanych porównać z prochami ulatującymi z kominów Oświęcimia, z milionami szkieletów leżących w mogiłach i poza mogiłami w Polsce, w Rosji i w samych Niemczech? Trzeba widzieć rzeczy złe w odpowiednich proporcjach i proporcjonalnie się oburzać. Polacy (nie wszyscy zresztą) sprzeciwiają się planowi berlińskiego Centrum
Tagi:
Bronisław Łagowski









