Zaufanie do policji

Zaufanie do policji

W PRL Milicja Obywatelska traktowana była jako ramię coraz bardziej nielubianej władzy. Zresztą nawet w oficjalnych dokumentach państwowych występowała jako formacja stojąca na straży socjalistycznego ustroju. Potocznie nazywano ją nawet złośliwie „bijącym sercem partii”. Było w tym wiele przesady. To milicja pilnowała porządku na drogach, łapała złodziei i bandytów. Zwalczała przestępczość pospolitą czy drogową, zapewniając społeczeństwu bezpieczeństwo. Oczywiście była elementem tego samego systemu co bezpieka. Jako taka ściśle współdziałała z bezpieką, czyli policją polityczną. Gdy np. drogówka zatrzymała pijanego księdza za kierownicą albo gdy pion kryminalny ujawnił czyny lubieżne jakiegoś wikarego, byli oni zaraz przekazywani bezpiece, dokładniej esbekom z wydziału IV, zajmującego się Kościołem. A ci, oferując bezkarność, zdobywali tajnego współpracownika. Służby mundurowe, w szczególności osławione ZOMO, brutalnie rozpędzały opozycyjne manifestacje i zgromadzenia. Częsta też była wymiana kadr między milicją a Służbą Bezpieczeństwa. Było to tym łatwiejsze, że obie te formacje funkcjonowały razem w tych samych komendach wojewódzkich czy powiatowych. Nic też dziwnego, że w sumie MO i SB były traktowane przez społeczeństwo jako najbardziej wredna część opresyjnego systemu totalitarnego państwa.

Jednym z podstawowych zadań nowej władzy dokonującej transformacji ustrojowej była likwidacja SB i próba przywrócenia milicji, przekształconej w policję, społeczeństwu. Wbrew naciskom opozycyjnych radykałów nie przeprowadzono w milicji tzw. opcji zerowej. Nie było to możliwe do zrealizowania ani nie byłoby sprawiedliwe. Poprzestano więc na wymianie kadry kierowniczej i usunięciu najbardziej skompromitowanych funkcjonariuszy, a nowej formacji wpajano, że służy nie żadnej partii, ale społeczeństwu i demokratycznemu państwu. Zabroniono policjantom przynależności do partii politycznych i wszelkiej politycznej aktywności. Zmieniono rotę ślubowania, zreformowano szkolnictwo policyjne, uczono nowej filozofii policji, takiej, jaka obowiązuje w demokratycznych państwach. Przywrócono tradycyjne przedwojenne stopnie. Pozwolono na założenie związku zawodowego, dano prawo do protestów. Na powrót wpisano do Interpolu, nawiązano współpracę z policjami państw zachodnich. Związano z samorządami, ustawowo uregulowano współpracę z nimi. Otwarto policję na społeczeństwo, instytucjonalnie określono zasady kontaktowania się z nim, tworząc cały pion rzeczników prasowych.

Równocześnie zrobiono wiele, aby przekonać społeczeństwo, że policja to nie narzędzie represji, które w imieniu władzy nadzoruje obywateli, ale przeciwnie – to ich policja, strzegąca ich bezpieczeństwa i w ich imieniu pilnująca porządku. Starano się pokazać, że policjanci to część tego samego społeczeństwa. Zaczęto więc święcić policyjne sztandary, prowadzić policjantów do kościoła, zapraszać duchowieństwo na policyjne uroczystości. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że może nawet wykazano się tu zbytnią gorliwością. Mniejsza z tym. Faktem jest jednak, że policja zaczęła zyskiwać zaufanie społeczne. Rosło ono systematycznie, na co wskazują badania opinii publicznej. Poziomem społecznego zaufania policja prześcignęła nie tylko Sejm czy Senat (tradycyjnie niecieszące się przesadnym zaufaniem), ale nawet Kościół katolicki, który w latach 90. miał wysokie społeczne poparcie, i wiele innych instytucji tradycyjnie obdarzanych przez społeczeństwo zaufaniem. Krótko mówiąc, policja osiągnęła poziom zaufania podobny do tego, jakim cieszą się policje demokratycznych państw Zachodu.

Już się wydawało, że i w tej dziedzinie osiągnęliśmy normalność. Przez ostatnie lata zepsuto także to. Nie od razu, ale stopniowo. Jeszcze przed kilku laty policjanci cierpliwie i delikatnie przenosili demonstrantów, którzy kładli się na drodze dojazdowej na Wawel, aby przeszkodzić triumfalnym samochodowym pielgrzymkom liderów PiS pod katedrę, do grobu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Policjanci przenosili leżących, ci wracali i znów się kładli. Co prawda, tajniacy fotografowali protestujących, potem ich identyfikowali – tracąc czas, który powinni poświęcać raczej na ściganie gangsterów i złodziei – by na koniec oskarżyć o wykroczenia (dla porządku dodam, że sąd później wszystkich uniewinnił), ale mundurowi zachowywali się bez zarzutu. Podobnie było w innych miastach, przede wszystkim w stolicy. Ci policjanci dżentelmeni mieli później kłopoty, bo polityczni nadzorcy zarzucili im nieskuteczność i nieudolność. Przy następnych akcjach byli zatem już brutalni i „bardziej skuteczni”. Bito pałami i traktowano gazem nawet manifestujące kobiety. Cała Polska widziała też, jak kilkadziesiąt radiowozów strzegło spokoju prezesa w jego willi na Żoliborzu. Do tego doszły takie sprawy jak zakatowanie na komisariacie Igora Stachowiaka. Tego rodzaju incydenty zdarzyć się mogą czasem każdej policji. Problem w tym, że przełożeni jak za PRL robili wszystko, by to zatuszować, i zamiast dążyć do surowego ukarania bandytów w mundurach, próbowali ich początkowo bronić. Niedawno zaś mieliśmy artyleryjski popis komendanta głównego, ośmieszający policję. Czy może dziwić, że w ostatnich badaniach opinii publicznej zaufanie do niej spadło o 20% i jest bodaj najniższe od 30 lat? To ważny symptom degrengolady państwa.

A policjantów mi zwyczajnie żal.

 

Wydanie: 16/2023, 2023

Kategorie: Felietony, Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy