Przez dwa lata policja i prokuratura utrzymywały, że Jolanta Brzeska sama się spaliła. Gdy eksperci wykluczyli samobójstwo, śledztwo ma zostać umorzone Dopalające się zwłoki znalazł na skraju Lasu Kabackiego przypadkowy spacerowicz. Było mroźne popołudnie 1 marca 2011 r. Policja wraz z prokuraturą rozpoczęły poszukiwanie dowodów na samobójczą śmierć kobiety. Dochodzenie prowadzono w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci. Po dwóch latach Prokuratura Okręgowa w Warszawie ujawniła, że biegli z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna wykluczyli samobójstwo jako przyczynę śmierci Jolanty Brzeskiej. Została zatem zamordowana. W związku z niewykryciem sprawców zbrodni za kilka dni dochodzenie ma zostać umorzone. Psu nie uwierzono Na zdjęciach zrobionych na pogorzelisku jeszcze przed zabraniem zwłok do zakładu medycyny sądowej widać, że Jola ma osmalone nadgarstki – ślad po tzw. plastikowych kajdankach. Musiała mieć ręce związane na plecach. Ktoś ją nieumyślnie spętał, przypadkiem rzucił na stos patyków, przez pomyłkę oblał olejem napędowym, który jest materiałem trudnopalnym, więc za pomocą łatwopalnej nafty niechcący podpalił? Sprowadzony na miejsce zbrodni policyjny pies tropiący, który miał wskazać drogę, jaką Jolanta Brzeska pokonała przed śmiercią, przeszedł kilka metrów od linii ogniska i stanął, meldując wykonanie zadania. Dalej ślad się urywał. Później sprawdzano wszystkie monitoringi miejskie na trasie między Dolnym Mokotowem a Powsinem, bezskutecznie szukając Joli w metrze, autobusach i na wszystkich przystankach. Nie uwierzono psu, który nawet nie spojrzał w stronę pętli autobusowej, tylko poszedł w przeciwnym kierunku i zatrzymał się w miejscu, gdzie mógł parkować samochód, którym przywieziono kobietę na miejsce kaźni. Czy zabezpieczono ślady opon i butów bandytów? Na ten temat policja i prokuratura milczą, zasłaniając się dobrem śledztwa. Jeszcze trzy tygodnie po zbrodni na spalonej ziemi nieopodal wejścia do ogrodu botanicznego walały się kawałki kurtki Joli, jakieś nadpalone plastiki, gumowe rękawiczki używane przez techników kryminalnych, szkło z rozbitej butelki, prawdopodobnie po nafcie służącej jako zapalnik. Zwykły śmietnik. Młoda emerytka „Spalone zwłoki młodej kobiety znaleziono w Lesie Kabackim” – tak brzmiał komunikat podany prasie przez mokotowską prokuraturę dzień po morderstwie. Jola duchem była młoda, miała mnóstwo przyjaciół, udzielała się społecznie, studiowała na dwóch fakultetach. Tyle że był to uniwersytet trzeciego wieku. Młoda emerytka miała 64 lata. Bandyci, którzy w godzinach popołudniowych wywieźli Jolę z mieszkania na Mokotowie w szczere pole za Lasem Kabackim, mieli pewnie nadzieję, że upłyną miesiące, a może i lata, nim ktoś skojarzy zniknięcie samotnie mieszkającej starszej pani ze szczątkami dziewczyny z Kabat. Tylko zbieg okoliczności sprawił, że nie minął nawet tydzień, a udało się zidentyfikować spaloną żywcem ofiarę. Jola zginęła we wtorek. Dopiero po dwóch dniach Magda, jej córka, podniosła alarm, bo mama nie odbierała telefonów. W piątek zgłosiła zaginięcie na policji i w Itace. Przez weekend wolontariusze z Itaki i młodzi ludzie zaprzyjaźnieni z ruchami lokatorskimi rozwieszali w całej Warszawie plakaty z portretem Joli. W poniedziałek, zamiast do pracy, Magda pojechała do mieszkania mamy na ul. Nabielaka, gdzie umówiła się z przyjaciółką Joli, Wandą Pradzioch, by razem poszukać wyjaśnienia, co mogło się wydarzyć. W przedpokoju leżała torebka. Jola nigdy bez niej nie wychodziła. Obok telefon komórkowy, z którym się nie rozstawała. Na blacie w kuchni cuchnęło rozmrożone mięso, porcja przygotowana na samotny obiad. Na stole w pokoju rozłożona gazeta „Metro” z datą 1 marca. Znalazły jeszcze trzy egzemplarze spisu rzeczy przeznaczonych na licytację, podpisane przez Krzysztofa Łuczyszyna, komornika przy Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa. Jeden egzemplarz dla Joli, jeden dla Magdy i jeden dla Michała, jej siedmioletniego syna. Opatrzone pieczęciami informowały, że 42 sprzęty z domu Joli, w tym prawie pełnoletni czajnik elektryczny Moulinex i fotel z wyłażącymi sprężynami, zostały opatrzone znakami zajęcia komorniczego. Żadnych znaków jednak nie było, a Jola nikomu nie wspomniała o kolejnym upokorzeniu. Później Magda szukała ogłoszenia o zapowiedzianej licytacji, ale nie znalazła, mimo że komornik jest zobowiązany do jego zamieszczenia. Może zapomniał ogłosić licytację? Jola przez wiele lat pracowała na Politechnice Warszawskiej jako archiwistka. Była znakomicie zorganizowana. Nigdy niczego nie musiała szukać, bo każda rzecz i każdy świstek miały swoje stałe miejsce. Magda
Tagi:
Ewa Andruszkiewicz