Zima brexitowego niezadowolenia

Zima brexitowego niezadowolenia

Wielką Brytanię zalewa największa fala strajków od prawie 40 lat

Pomiędzy końcówką listopada a początkiem stycznia w Wielkiej Brytanii od stanowisk pracy odeszło tylu różnych fachowców, że telewizje na Wyspach zaczęły publikować specjalne kalendarze. Każdy strajk oznaczany był na nich kółkiem w innym kolorze, przypisanym odpowiednio: pielęgniarkom, pocztowcom, kolejarzom, wykładowcom akademickim i nauczycielom. W niektóre dni kółek nakładało się na siebie tyle, że cała grafika przestawała być czytelna. Rekordowy był 24 grudnia, kiedy jednocześnie strajkowali pracownicy poczty, kierowcy autobusów, kolejarze, pielęgniarki, służba drogowa i instruktorzy nauki jazdy. Jak podaje „New York Times”, od grudnia ubiegłego roku do dzisiaj we wszystkich rodzajach strajków wzięło udział ok. 1,5 mln pracowników. Według szacunków brytyjskich związków zawodowych tylko w grudniu z powodu strajków gospodarka straciła ponad milion dni roboczych.

Uciekające pielęgniarki

Akcje protestacyjne nie zostały przeprowadzone nagle ani też nie wzięły się znikąd. Większość z nich była zapowiadana od tygodni, a nawet miesięcy. Co więcej, z punktu widzenia samych strajkujących do manifestacji ich niezadowolenia doszło zdecydowanie za późno. Doskonale ilustrują to dane dotyczące warunków pracy poszczególnych profesji. Na przykład pielęgniarek, których 100 tys. (spośród 430 tys. aktywnych zawodowo) odeszło od łóżek 15 grudnia. Według danych Nuffield Trust, jednego z najpoważniejszych think tanków zajmujących się zdrowiem publicznym w Wielkiej Brytanii, wynagrodzenia pielęgniarek nie stoją nawet w miejscu, tylko realnie spadają. Analitycy Nuffield Trust wyliczyli, że w porównaniu z latami 2010-2011 pensje pielęgniarek i pielęgniarzy są niższe o 5,9%. Co więcej, jeśli tempo wzrostu inflacji się utrzyma (w tej chwili jest ona najwyższa od 42 lat), think tank szacuje, że w 2023 r. spadek w porównaniu ze wspominanym okresem dojdzie do poziomu 10%. Niskie płace błyskawicznie przekładają się na wakaty – w tej chwili na Wyspach brakuje 46 tys. pielęgniarek i pielęgniarzy, co oznacza, że każdego dnia nieobsadzonych jest 17 tys. miejsc pracy. Negatywna tendencja się utrzymuje. Tylko w ubiegłym roku z pracy odeszła co dziewiąta osoba – większość uciekinierów decyduje się albo na przebranżowienie, albo na wyprowadzkę z kraju, najczęściej do innych państw anglojęzycznych, głównie do Australii, Irlandii i Nowej Zelandii. Wszędzie tam płace w ich zawodzie są znacznie wyższe, czasami nawet o 20-30%.

Podobne sytuacje można zaobserwować praktycznie we wszystkich strajkujących grupach zawodowych. Choć powody do protestów bywają różne. Wykładowcy akademiccy walczą przede wszystkim o reformę przepisów emerytalnych w szkolnictwie wyższym, pracownicy poczty domagają się większej elastyczności przy układaniu grafików i osłony przed zwolnieniami grupowymi. Kolejarze wysunęli natomiast propozycję 7-procentowej podwyżki, żeby ich płace dogoniły inflację, ale od zarządu spółki Network Rail, największego operatora połączeń i infrastruktury kolejowej w Wielkiej Brytanii, otrzymali propozycję zaledwie 2%, z opcją na kolejny procent podwyżki po spełnieniu dodatkowych kryteriów. Większość postulatów sprowadza się jednak do wspólnego mianownika: musimy więcej zarabiać, gdyż życie na Wyspach jest coraz droższe i trudniejsze.

Tymczasem każdy kolejny rząd uparcie trwa przy swojej postawionej na głowie strategii finansowej, składającej się w gruncie rzeczy z instrumentów polityki socjalnej, wymuszonych przez pandemię koronawirusa, deklaracji zaciskania pasa oraz reform podatkowych, które niemal natychmiast po ogłoszeniu bywają wycofywane i zastępowane nowymi. Robi to, bo musi. Ani Theresa May, ani Boris Johnson, ani Rishi Sunak (o meteorycznym premierostwie Liz Truss nie ma sensu wspominać) nie mogli bowiem publicznie skrytykować praprzyczyny słabej sytuacji gospodarczej na Wyspach Brytyjskich, czyli brexitu.

Ile wytrzymają Brytyjczycy?

Kłopoty brytyjskiej gospodarki nie zaczęły się wczoraj i trudno tłumaczyć je globalną recesją czy kryzysem inflacyjnym. Co więcej, Downing Street nie może nawet użyć najpopularniejszej w tej chwili w Europie wymówki, czyli rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Wielka Brytania od rosyjskiej energii zależała w stopniu minimalnym, a za podwyżki cen prądu w znacznie większym stopniu odpowiedzialny jest spadek produkcji energii elektrycznej w norweskich elektrowniach wodnych, skąd Brytyjczycy od lat importują na potęgę. Rządzący rażą przy tym niekompetencją i brakiem planu, jak z tej patowej sytuacji wyjść.

Dla Partii Konserwatywnej zimowa fala strajków jest dodatkowo niekorzystna, bo znajduje spore poparcie w społeczeństwie. Według raportów pracowni sondażowej YouGov postulaty pracowników ochrony zdrowia popiera 66% Brytyjczyków. Nieco tylko niższy (58%) jest słupek poparcia dla strażaków. Nawet kolejarze, których strajk wywołał na Wyspach najwięcej kontrowersji, mogą liczyć na całkiem dużo zrozumienia ze strony pasażerów – 43% z nich zgadza się z żądaniami związków zawodowych, 49% jest przeciwko. Również 43% uważa za zasadne dalsze prowadzenie akcji strajkowej, przy zaledwie 36% domagających się jej całkowitego zakończenia.

Czy oznacza to, że lada moment zatrzyma się cała Wielka Brytania? Mimo wszystko – nie. Kiedy tylko jesienią kolejne związki zawodowe ogłaszały daty zimowych strajków, w mediach natychmiast zaczęto porównywać przełom 2022 i 2023 r. do tzw. zimy niezadowolenia. Mianem tym nazywa się okres od listopada 1978 r. do lutego 1979 r., kiedy na czasowe odejście od miejsc pracy zdecydowały się miliony Brytyjczyków. Według danych archiwum Parlamentu Brytyjskiego tylko w czasie tych czterech miesięcy gospodarka straciła 15 mln dni roboczych, a łącznie liczba ta za rok 1979 r. wyniosła rekordowe 29,5 mln.

O „nowej zimie niezadowolenia” pisali wszyscy, od tradycyjnie bardziej lewicowego „Guardiana” do biblii gospodarczych liberałów, tygodnika „The Economist”. Problem w tym, że porównania te są tylko częściowo uzasadnione. Cztery dekady temu bezpośrednią przyczyną strajków był sprzeciw społeczny wobec limitów płac w gospodarce ustanowionych przez rząd Partii Pracy pod przewodnictwem Jamesa Callaghana.

Teraz powody są znacznie bardziej zróżnicowane, trudno je w całości przypisywać nawet fiasku rzeczywistości postbrexitowej. Zgadzają się natomiast warunki pogodowe – i wtedy, i teraz Brytyjczycy musieli zmierzyć się z ciężką zimą i z wyjątkowo wysokimi cenami energii. Biorąc pod uwagę przestarzałą infrastrukturę energetyczną oraz dominujący styl budownictwa, z nieszczelnymi oknami, cienkimi ścianami i niewielką odpornością na wilgoć, wielu mieszkańcom Królestwa jest – i będzie nadal – bardzo zimno. Tado, firma zajmująca się produkcją termostatów i urządzeń do mierzenia wydajności energetycznej budynków, wylicza, że domy na Wyspach ochładzają się w tempie trzy razy szybszym niż skandynawskie oraz dwa razy szybszym niż nieruchomości we Włoszech i w Hiszpanii.

Pod koniec lat 70. na strajk zdecydowali się jednak zarówno pracownicy budżetówki, jak i wielu zatrudnionych w sektorze prywatnym. Wpływ protestów na gospodarkę był więc znacznie większy, podobnie jak moc sprawcza organizujących je instytucji. Oficjalne dane brytyjskiego rządu mówią, że do związków zawodowych należy dzisiaj łącznie 6,44 mln osób na Wyspach. To mniej więcej połowa siły, jaką dysponowały one w czasie walki z rządem Callaghana. Obecne strajki są w dodatku raczej epizodyczne, a nie ciągłe, i ograniczają się do pojedynczych sektorów gospodarki. Czy strajkują pielęgniarki, czy kierowcy karetek, czy radiolodzy – zalicza się ich razem do ochrony zdrowia. W konserwatywnej prasie pojawiały się też argumenty, że protesty niektórych grup zawodowych, na przykład pocztowców, nie będą odczuwalne, bo z tradycyjnej poczty mało kto już korzysta. Taka diagnoza okazała się jednak całkowicie błędna, bo strajk Royal Mail przypadł na święta Bożego Narodzenia – a więc okres zamawiania prezentów online i wysyłania kartek z życzeniami, mimo wszystko w Wielkiej Brytanii wciąż bardzo popularnych.

Metody Sunaka

Obie fale strajków różni coś jeszcze, mianowicie ich uciążliwość dla zwykłego Brytyjczyka. Emma Nelson z magazynu „Monocle” zauważa, że cztery dekady temu mniej osób dojeżdżało codziennie koleją do pracy czy na uczelnię, chodziło na regularne badania do lekarza lub zdawało egzamin na prawo jazdy. Dodatkowo dzisiaj wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do wygody, dlatego irytuje nas nawet najmniejsze utrudnienie. Z tego względu, prognozuje Nelson, społeczne poparcie dla strajków może z czasem drastycznie spaść. Być może jeden, dwa czy trzy dni bez pociągu do centrum ludzie będą w stanie wytrzymać, ale więcej już zapewne nie.

Dlatego rząd Rishiego Sunaka desperacko próbuje zgasić pożar, jakim dla gospodarki i nastrojów społecznych są obecne strajki. Problem w tym, że zamiast dogadać się ze strajkującymi, chce możliwie najmocniej ograniczyć ich pole manewru. Na początku stycznia 2023 r. przedstawił projekt ustaw antystrajkowych, mających wprowadzić obowiązkowe „minimalne poziomy usług”, które muszą zostać utrzymane nawet w przypadku protestu. Innymi słowy, Sunak próbuje przepchnąć przez parlament prawo, które ma sankcjonować, ile osób z danego sektora może jednocześnie zastrajkować. Objęte nowymi regulacjami mają zostać przede wszystkim zawody w ochronie zdrowia i edukacji – tam docelowo rząd ustawi maksima, które będą nienegocjowalne. Nieco lepiej przedstawiać się będzie sytuacja celników i pracowników sektora nuklearnego, bo ich limity zdefiniowane zostaną za pomocą dobrowolnych zgłoszeń do pracy i możliwych zachęt finansowych. Z jednej strony, niczego innego po Sunaku, multimilionerze wyśmiewającym klasę robotniczą, nie należało się pewnie spodziewać. Z drugiej jednak – zdaje się on zapominać, że już jeden rząd próbował zdusić strajki ograniczeniami prawnymi i w efekcie stał się opozycją na półtorej dekady. W 1979 r. niezadowolenie pracowników zatopiło Partię Pracy, windując do władzy Margaret Thatcher i jej doktrynalną, neokonserwatywną politykę. Laburzyści z tej klęski nie podnieśli się aż do czasów Tony’ego Blaira, który jednak za lewicowymi postulatami w gospodarce też nie przepadał. Sunak i cała Partia Konserwatywna, w sondażach tracąca do Partii Pracy już 21 pkt proc. (jak wskazują wyliczenia portalu Politico), powinni tę historię potraktować jako przestrogę.

Zwłaszcza że lider laburzystów, Keir Starmer, już próbuje na kłopotach Sunaka zbić kapitał polityczny. Zapowiedział, że jeśli jego partia przejmie władzę, natychmiast tę i jakąkolwiek inną ustawę antystrajkową unieważni. Skrytykował też torysów za brak chęci do rozmów ze związkami zawodowymi – rząd gotowy jest negocjować podwyżki na przyszły rok podatkowy, twierdzi, że w bieżącym nie znajdzie już ani pensa dla nikogo. Fala krytyki spadła też na rząd ze strony związków, które propozycje Sunaka uznają za niezgodne z prawem. W swojej argumentacji często podpierają się przykładami z innych krajów europejskich, gdzie prawa pracownicze chronione są znacznie skuteczniej niż na Wyspach i gdzie, jak zauważa Ido Vock z magazynu „New Statesman”, podstawowe usługi publiczne w czasie strajków zapewniane są w wyniku rozmów i niepisanego konsensusu, a nie zawartych w prawie na sztywno limitów i kar.

Obecna skala strajków, która zyska jeszcze na sile dzięki 100 tys. pracowników administracji publicznej, zapowiadających odejście od biurek 1 lutego, pokazuje, że w brytyjskim społeczeństwie bulgocze. W znacznie gorszym świetle stawia jednak Sunaka i całą klasę polityczną sposób rozwiązywania tego konfliktu. Wielka Brytania zdaje się odchodzić od swojej kultury dialogu, debaty, argumentu i wzajemnego szacunku. I tutaj populizm, siła niszcząca debatę publiczną wszędzie, gdzie się pojawi, zbiera swoje żniwo. To być może nie będzie zima tak katastrofalna, jak w 1979 r. Ale może być gorsza, zwłaszcza jeśli chodzi o długoterminowe skutki – i to dla wszystkich Brytyjczyków.

Fot. AFP/East News

Wydanie: 03/2023, 2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy