Dla rządu ajatollahów ważniejszy jest upadek Izraela niż powstanie Palestyny Gdyby konflikt izraelsko-palestyński sprowadzał się wyłącznie do rywalizacji między tymi dwoma narodami o miejsce pod słońcem, zapewne już dawno zostałby zakończony kompromisem. Jeśli uważamy, że Żyd urodzony w Nowym Jorku ma prawo do ojczyzny w Lewancie, to tym bardziej ma je Palestyńczyk, który przyszedł na świat w Jerozolimie. Sytuacja ta jest jednak dużo bardziej złożona, bo nieustępliwość Izraelczyków żyruje potęga Stanów Zjednoczonych, a beznadziejny opór Palestyńczyków podtrzymują zmienne koalicje najważniejszych państw bliskowschodnich. Wielu było obrońców sprawy okupowanego ludu, bo i niejeden bliskowschodni przywódca uznał, że Bóg mu powierzył honor wyznawców proroka; honor splamiony klęską 1948 r., kiedy rodzące się państewko żydowskie rozbiło armię siedmiu narodów, a ich współbraci i współwyznawców uczyniło uchodźcami we własnym kraju. Na czempionów walki narodowowyzwoleńczej kreowali się Gamal Abdel Naser, Anwar as-Sadat, Muammar Kaddafi, Hafiz al-Asad i Saddam Husajn. Jedni robili to szczerze, drudzy z wyrachowania, jeszcze inni jakby z musu, obowiązku nałożonego na nich przez oczekiwania „arabskiej ulicy”, dla której kwestia palestyńska stała się sprawą tożsamościową. Mimo przelewania krwi i łez, wykorzystywania ołowiu i ropy ani Izrael nie upadł, ani Palestyna nie powstała. Tam, gdzie zawiedli Arabowie i panarabizm, zaczęli próbować szczęścia Persowie i panislamizm. Iran to późny nabytek świata muzułmańskiego w antyizraelskiej świętej wojnie. Stolice obu krajów są od siebie oddalone o jakieś 2 tys. km, a brak wspólnej granicy sprzyja przyjaźni między narodami. Tym silniej łączy je wspólny wróg (oba państwa czuły się zagrożone przez arabskich sąsiadów) oraz interes (Izraelczycy kupowali na potęgę irańską ropę naftową). W tym kontekście nie powinno dziwić, że Teheran de facto uznał państwo żydowskie w marcu 1950 r., utrzymywał z nim mniej lub bardziej jawne relacje dyplomatyczne, handlowe, a nawet wojskowe i wywiadowcze. Wszystko to zmieniła rewolucja islamska w 1979 r. Z dnia na dzień Izrael stał się wrogiem ideologicznym, „małym szatanem” u boku amerykańskiego „wielkiego szatana”. Jak przystało na lud, który wymyślił szachy, Irańczycy zabrali się do pracy w sposób niepozbawiony zmysłu taktycznego i strategicznej cierpliwości. Teheran nie zakłada, że da się powalić przeciwnika frontalnym uderzeniem ani nawet długotrwałą wojną konwencjonalną na wyniszczenie. Zamiast tego reżim ajatollahów od 38 lat prowadzi różnymi metodami walkę hybrydową przeciw Izraelowi. Zwycięstwo ma w niej dać nie jedno czyste cięcie, ale 10 tys. skaleczeń. Wydarzenia, które już dziś nazywa się wojną Izraela z Hamasem, wpisują się w ten scenariusz. Tym razem jednak nie o skaleczeniach powinniśmy mówić, lecz o głębokiej i jątrzącej się ranie, którą Teheran zadał „pożyczonym nożem”, czyli poprzez swojego klienta – Hamas. Choć ten ostatni ma też innych nieformalnych sojuszników (na czele z Katarem), najważniejsze dla niego są pieniądze, broń, szkolenie i informacje wywiadowcze uzyskiwane od Iranu. Ale klient nie znaczy powolny sługa. Koordynacja nie oznacza podległości. Przywództwo Hamasu, w przeciwieństwie do liderów znacznie bardziej zdyscyplinowanego pod tym względem Hezbollahu, potrafiło skonfliktować się z perskim dobroczyńcą, choćby na tle jego poparcia dla Baszara al-Asada w czasie wojny domowej w Syrii. Trzeba także pamiętać, że obu graczy religia nie łączy, lecz dzieli: Iran jest szyicki, Hamas sunnicki. Jeśli jednak ktokolwiek może wpływać na politykę tej organizacji, tym kimś jest Teheran. Stany Zjednoczone, wysyłając lotniskowiec na wschodnie Śródziemnomorze, komunikują się z Teheranem, nie z Hamasem. Patrona i klienta ponad wszystko łączy zaś wspólny wróg, Izrael, oraz zgoda co do metod walki z nim. Przejawy niezależności wyrażać się mogą głównie w „antysyjonistycznej” nadgorliwości, a tej nikt nie będzie bojownikom wypominał. Prasa nazwała irański plan starcia z Izraelem „pierścieniem ognia”. Sprowadza się on do otoczenia nieprzyjaciela rozlokowanymi na terenie Libanu, Syrii i w samej Strefie Gazy siłami paramilitarnymi, uzbrojonymi w nowoczesny sprzęt (rakiety, drony, systemy naprowadzania) i przeszkolonymi w zakresie niekonwencjonalnych technik walki (niedawne ataki z użyciem paralotni). Wszystko po to, aby móc razić cele na terenie całego kraju: od osiedli mieszkalnych po infrastrukturę krytyczną. Izraelczycy mają żyć w przekonaniu, że długie ramię Iranu w postaci połączonych sił










